- Nie jest panu żal, że firma sygnowana pana nazwiskiem tak skończyła?
Tadeusz Rek: - Oczywiście jest mi żal. Trudno by było, żeby tak nie było. Najbardziej jest mi żal tych wszystkich ludzi, dla których jakiś wyjazd był podróżą życia, spełnieniem ich marzeń i stracili swoje pieniądze. Mam żal, a przede wszystkim niesmak po tej całej aferze.
- Mimo to, szykuje się pan ponoć do otwarcia własnego nowego biura… Nie ma pan dość?
- Mam dosyć afer, fakt, ale nie turystyki, bo ją kocham, dlatego zamierzam w marcu otworzyć swoje biuro podróży. Będziemy jeździli w te same trasy, jak z Rek Travel, ale postaram się je jeszcze bardziej dla klientów urozmaicić. Zapewniam, że na pewno nie będziemy oferowali setek wycieczek, w tym dokoła świata. Mamy już nazwę firmy, będzie krótka i łatwa do zapamiętania. Mam kilku partnerów z firm turystycznych z Chicago i z Polski, z którymi działem kiedyś, ale jeszcze nie podjąłem decyzji z kim i na jakich zasadach będą współpracować. Będę też współpracować z przewodnikami ze starego biura, wielu z nich wyszło spod mej ręki, ufam im i cenię.
- Otwarcie nowego biura to chęć oczyszczenie nazwiska po tej aferze?
- Mało prawdopodobne, by mi się udało oczyścić moje nazwisko, tak jakbym chciał - żeby budziło tylko dobre skojarzenia. Zostałem skłoniony do tego przez ludzi, którzy znali mnie z biznesu turystycznego sprzed lat. Nie tylko chciałbym oczyścić moje nazwisko, ale także odbudować dobrą opinię i markę polonijnych biur turystycznych w Chicago. Chciałbym zatrzeć to niemiłe wrażenie po Rek Travel. Są ludzie, którzy już myślą o tej całej sprawie po swojemu, mają swoją opinię i ja tego nie zmienię. Oczywiście otwieram też biuro z miłości do turystki, bo to jest miłość mojego życia.
- Jak pan ocenia praktyki ostatniego właściciela biura, jak na przykład pobieranie zaliczek na wycieczki, które się nie odbyły czy też oddawanie ich w postaci kolejnych wycieczek? To były zamierzone działania nakierowane na łatwy zysk czy też efekt kłopotów finansowych firmy i wielomilionowych długów?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, jak to było, bo nie jestem po prostu w stanie sobie wyobrazić, jak można mieć tak ogromny dług. Zwłaszcza, że kłopoty z wycieczkami zaczęły się dopiero w ostatnich miesiącach, a ostatni sezon firmy był ponoć udany. Kiedy sprzedałem firmę w 2019 roku nie pracowałem tam na pełny etat, poprowadziłem kilka wycieczek i to wszystko.
- Zapłacono panu za pracę?
- Nie. Dostałem czeki za moje usługi, które miałem wpłacić do banku w określonych terminach, a kiedy konto firmy zostało zablokowane nie byłem już w stanie ich zrealizować. Nie dostałem też wszystkich pieniędzy za sprzedaż firmy, będzie to pewnie z kilkaset tysięcy dolarów, których już nie odzyskam.
- Dlaczego w ogóle pan sprzedał Rek Travel?
- Byłem wtedy na życiowym zakręcie, zmarła moja ukochana żona, która walczyła o życie w szpitalu przez dwa i pół miesiąca. Zawiozłem ją na zmianę rozruszników serca. Jej naczynia krwionośne, serce i płuca były zniszczone przez chemioterapię, którą miała kilka lat wcześniej. Po jej śmierci miałem pod opieką dwójkę dzieci w wieku 14 i 15 lat. Musiałem też się zająć dobrze prosperującą firmą. Czułem się mentalnie fatalnie, tym bardziej, że moja żona też się zajmowała naszym biznesem, była w nim opoką. To mnie wszystko wtedy przerosło. Z drugiej strony, firma Rek Travel była kawałkiem mojego życia, nie było mi łatwo z niej odejść, dlatego po śmierci żony pracowałem jeszcze przez kilka miesięcy.
- Nowy właściciel Jarosław Szczepaniak znał się na biznesie turystycznym?
- Zanim kupił ode mnie firmę pracował dla mnie dwa lata. Był przewodnikiem i kierowcą, więc miał doświadczenie w tej branży. Ale prywatnie ja go tak naprawdę dobrze nie znałem. Obaj byliśmy przewodnikami, mijaliśmy się w drzwiach, on prowadził wycieczki i ja też.
- Czy kiedy był pan jeszcze szefem firmy też pan brał zaliczki na wycieczki?
- Nie, nie stosowałem takich praktyk i nie znam biur podróży, które by tak robiły. Nie wiem, skąd ten pomysł miał Jarosław. Choć też nie może być tak, że ludzie przychodzą i płacą za wycieczkę w dniu wyjazdu. Za moich czasów przyjmowaliśmy opłaty w czekach, gotówce i kartach kredytowych. Gotówką niechętnie przyjmowałem opłaty, bo się bałem kradzieży. Kiedy wycieczka się nie odbyła zwracaliśmy ludziom bez problemów pieniądze. Nie byliśmy nikomu nic winni.
Rozmawiała Marta J. Rawicz