Już 300 osób dołączyło do utworzonej w aplikacji WhatsApp grupy klientów, którzy czują się poszkodowani przez nagłe zamknięcie Rek Travel Services LLC pod koniec roku. Jak się dowiadujemy, ich liczba ciągle rośnie, a stracona przez nich suma może dojść do kilku milionów dolarów! Niestety wygląda na to, że Rek Travel nie ma planów zwrócenia tych pieniędzy. Choć klienci wciąż dostają przypomnienia z wezwaniami do zapłaty za wycieczki, na które już nie pojadą...
Zachęcili do "dochodzenia swoich praw i ewentualnego odszkodowania"
Na stronie internetowej firmy pojawiło się „Oświadczenie o Zakończeniu Działalności Agencji Turystycznej Rek Travel”, w którym czytamy, że w związku z niespodziewaną śmiercią właściciela „firma nie będzie mogła kontynuować swojej działalności i zostanie zamknięta”. - „Pomimo wszelkich starań, podjętych prób oraz chęci utrzymania działalności, bez obecności i zaangażowania zmarłego właściciela kontynuowanie pracy agencji okazało się niemożliwe” – napisali przedstawiciele biura. Podziękowali też klientom, partnerom i pracownikom za wieloletnie zaufanie i wsparcie. - „Jednocześnie zachęcamy osoby, które czują się pokrzywdzone w wyniku działalności agencji, do dochodzenia swoich praw i ewentualnego odszkodowania w granicach obowiązującego prawa” – czytamy również w oświadczeniu, które kończy się apelem o uszanowanie prywatności żony zmarłego Jarosława Szczepaniaka, „która nie była związana z działalnością agencji”.
Po serii publikacji o biurze Rek Travel zgłosiła się do nas jego była pracownica, która opowiedziała nam o firmie od kuchni. Wedle naszej rozmówczyni, w biznesie panował totalny bałagan, co zauważyła już po kilku dniach pracy. - Firma działała na „ślinę i taśmę klejącą”, wszystko było załatwiane na wariata i na ostatnią chwilę, a do tego przypominało piramidę finansową, w której podstawą działania był przepływ gotówki – mówi nam pani Weronika*. - To było jak tykająca bomba i aż prosiło się o finansowe kłopoty i wielki wybuch – dodaje.
Według pani Weroniki, jedną z najważniejszych osób w firmie była specjalistka od PR i gaszenia pożarów, czyli „rozwiązywania rozmaitych problemów, jak na przykład zażaleń klientów czy negatywnych wpisów w mediach społecznościowych”. - Kreowali się na wielkiego potentata turystycznego w mediach społecznościowych czy na swojej stronie internetowej. Ogłaszali, że mają wycieczki do każdego miejsca na świecie, a tymczasem w firmie był jeden wielki bałagan i hotele czy loty załatwiane na ostatnią chwilę – mówi nasza rozmówczyni.
"Biuro bazowało na tym, że większość klientów nie znała dobrze angielskiego"
Pani Weronika zdradza, że biznes oparty był głównie na przepływie gotówki. - Działali wedle zasady: najpierw zbierzemy depozyty na wycieczki, a o resztę będziemy się martwić później. Nie było biznesplanu, nie liczono ile się zarobi na wycieczce. Podawano ceny klientom za wycieczki, a o resztę martwiono się później lub wcale, w myśl zasady: może się zarobi, a może nie. Grunt, by pieniądze płynęły do firmy regularnym strumieniem – mówi pani Weronika. Twierdzi też, że właściciel firmy miał operować głównie kartami kredytowymi, mimo że klienci płacili gotówką.
- My, pracownicy mieliśmy od klientów pobierać gotówkę. Po opłaceniu wycieczki lub zaliczki za nią klienci dostawali tylko rachunek z quickbooka, bez żadnych informacji o hotelu, czy locie, czy numerach rezerwacji. Biuro bazowało na tym, że większość klientów nie znała dobrze angielskiego i nie czuli się na tyle pewnie by samotnie podróżować - opowiada nam była pracownica.
Pani Weronika przyznaje, że jej szef miał wyjątkową osobowość. - W jakiś magiczny sposób potrafił przekonać do siebie ludzi, zaprzyjaźniać się z nimi, niektórzy traktowali go jak członka rodziny – mówi nam. Przypomina, że wiele osób jeździło z nim na wycieczki od lat i, jej zdaniem, to sprawiało, że klienci byli „bardziej elastyczni”.
"Zwrot pieniędzy był ostatecznością"
Sytuacji by tę „elastyczność” testować, miało być z kolei mnóstwo. - Jeśli na jakąś wycieczkę w danym terminie nie było wystarczającej liczby, minimum 10, osób to dzwoniliśmy do innych zainteresowanych tą wycieczką, ale w innych terminie. Prosiliśmy, by zmienili datę podróży, by zrobić jeden wyjazd, a jeśli nie chcieli się dostosować, to dostawali voucher na kolejny wyjazd lub inną wycieczkę. Zwrot pieniędzy był ostatecznością - wspomina nasza rozmówczyni. - Innym razem, jak się wycieczka nie sprzedawała, a ktoś cały czas chciał na nią jechać mówiliśmy, że już nie ma na nią miejsc i proponowaliśmy inną – dodaje.
Podobne praktyki potwierdza w rozmowie z nami jedna z klientek biura, pani Monika. - Ja już na koniec listopada zeszłego roku słyszałam, że wycieczka w lutym na Filipiny się nie odbędzie, a z początkiem grudnia z biura wydzwaniały do mnie panie i przychodziły maile, żeby tę wycieczkę opłacić – mówi. - Miałam dany depozyt w wysokości $1000. Na szczęście nie zapłaciłam już reszty – dodaje.
Pani Monika wpłaciła tylko zaliczkę. Wśród osób organizujących się w grupie poszkodowanych na WhatsApp jest jednak wielu klientów, którzy opłacili wyjazdy warte $5000 czy $6500. Konsultują właśnie z prawnikami, jak odzyskać te pieniądze i gdzie składać zawiadomienia i skargi.
* Imię byłej pracownicy Rek Travel na jej prośbę zostało zmienione