- Na rynku muzycznym nie mamy zbyt wielu polskich autorów oper, jak to się stało, że napisałeś to dzieło?
- Paradoksalnie polskich kompozytorów oper jest bardzo wielu, wystarczy, że wspomnę Zygmunta Krauze czy Aleksandra Nowaka, a z przeszłości Krzysztofa Pendereckiego. Kilkoro moich studentów napisało opery, ale ze względów finansowych nie mieli możliwości ich pokazania. Opera to kompozycja kosztowna do wystawienia i nie funkcjonuje w Polsce na zasadzie wolnorynkowej, tak, jak na przykład w USA, gdzie teatry operowe to prywatne przedsiębiorstwa i gdzie istnieje też tradycja organizowania zbiórek pieniędzy na projekty operowe.
- Jak się zaczęła twoja przygoda z muzyką?
- Nie pochodzę z rodziny o tradycjach muzycznych. Mój dziadek grał amatorsko na akordeonie, a mój ojciec gra na gitarze i harmonijce ustnej, ale żaden z nich nie kształcił się muzycznie. Już jako nastolatek pisałem piosenki, a potem na studiach kompozycji w katowickiej Akademii Muzycznej pieśni z towarzyszeniem fortepianu. Po ukończeniu studiów w 2005 roku chciałem napisać operę, ale moje życie prywatne zupełnie pokrzyżowało mi plany i zamilkłem jako twórca na 13 lat. Dopiero w 2018 roku sięgnąłem po raz pierwszy do opery i tak powstała opera pod tytułem „Czarne lustro” do tekstu Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk.
- Skąd się wziął pomysł na napisanie opery „A single man”?
- W wieku 17 lat po raz pierwszy przeczytałem książkę pod tytułem „A single man” Christophera Isherwooda. Poszukiwałem wtedy siebie i swojej tożsamości, to było w latach 90. Nie było jeszcze wtedy internetu i to właśnie w literaturze odnajdowałem odpowiedzi na dręczące mnie pytania: kim jestem, dlaczego jestem taki jaki jestem i co mam z tym zrobić dalej. Nigdy nie myślałem, że napiszę operę na podstawie tej powieści, życie jednak chciało inaczej. Jesienią 2022 roku pojechałem na roczne stypendium Fundacji Fulbrighta do Kalifornii i zamieszkałem w Santa Monica, miejscowości, w której rozgrywa się akcja tej powieści, w której przez wiele lat mieszkał jej autor, brytyjsko-amerykański pisarz Christopher Isherwood. Na podstawie jego opowiadań powstał słynny musical „Cabaret”.
W Santa Monica czułem się bardzo samotny i poszukiwałem ukojenia po trudnym związku. Przypomniała mi się powieść pod tytułem „A single man”. Przeczytałem ją ponownie i pomyślałem czy można by ją przekształcić w operę. Napisałem do fundacji Isherwooda i pomysł bardzo im się spodobał, szybko otrzymałem prawa do adaptacji powieści. Podczas zajęć na University of California w Los Angeles poznałem uzdolnioną librecistkę Amandę Hollander z Nowego Jorku i Petera Kazarasa, profesora śpiewu, śpiewaka w Metropolitan Opera i napisałem muzykę do jednej sceny. Tak się wszystko zaczęło. Libretto opery jest napisane w języku angielskim. Pisząc je Amanda wykorzystała fragmenty powieści Isherwooda, ale sporo też dodała od siebie, np. piosenkę, która pojawia się w radio, kiedy główny bohater jedzie do pracy. Mimo, że pisałem już do poezji angielskiej tekst opery był wyjątkowo trudny do umuzycznienia.
- Na jakim etapie jest twoje dzieło?
- Opera jest skomponowana. Właśnie wróciłem do Polski z Nowego Jorku, gdzie na Manhattanie i Brooklynie wykonywałem jej fragmenty wraz z amerykańskimi śpiewakami i organizowałem zbiórkę pieniędzy na jej wykonanie. Póki co, udało się zebrać dopiero połowę kwoty, ale zbiórka wciąż trwa.
- Połowa to całkiem dobry wynik. Jakie są szanse na premierę opery w Stanach?
- Moim marzeniem jest wystawienie opery w Kalifornii, w jednym z tamtejszych teatrów operowych, ponieważ akcja opery rozgrywa się w tym właśnie miejscu. Jest to opera kameralna, więc nie potrzeba dużego teatru operowego. Możliwe, że uda się ją pokazać w Long Beach, a jeśli nie w Kalifornii to w okolicach Nowego Jorku.
Polecany artykuł:
- A sam śpiewasz czasem?
- Śpiewałem kilka lat w chórze podczas nauki w chorzowskiej szkole muzycznej, a potem na studiach w Katowicach. Jako student przez parę lat miałem okazję śpiewać w scholi gregoriańskiej, ale po jakimś czasie zrezygnowałem. Miałem też epizod klasztorny w Tyńcu, prowadząc śpiew dla grupy świeckich oblatów, ale było to sporo lat temu, od tamtego czasu nie śpiewam.
- Jaka jest twoja ulubiona opera?
- Mam trzy: „Peleas i Melizanda” Claude’a Debussy’ego, „Wozzeck” Albana Berga i „Zamek Sinobrodego” Beli Bartoka.
- Twoje marzenia są też zapewne związane z muzyką? O czym marzysz?
- By pisać takie opery, jak Pedro Almodovar tworzy filmy. Aby moi słuchacze mogli się wzruszyć, przeżyć emocje bohaterów i czuć, że muzyka uczyniła ich lepszymi niż byli, pomogła im lepiej zrozumieć i zaakceptować rzeczywistość, w której żyją i zbliżyła do innych ludzi. Zwłaszcza tych, których nie akceptują. A z planów chciałbym uzbierać pieniądze na wystawienie mojej opery i napisać kolejną, tym razem po śląsku i polsku jednocześnie na temat związany z historią Górnego Śląska, gdzie żyję i pracuję.
- Plany masz zatem także operowe. Ale czy można się z utrzymać z pisania oper?
- W Europie zdecydowanie nie. Pisanie muzyki, jeśli nie są to piosenki, muzyka do filmu czy teatru, raczej nie przynosi większych zysków. W Ameryce są przypadki osób, które żyją z pisania oper czy musicali, ale tam pisze się opery łatwiejsze dla publiczności, styl muzyczny nie jest tak elitarny, jak w Europie. Tam wszystko w jakimś stopniu musi się zwrócić, jeśli nie zarobić. Stąd też na premiery nowych oper w Ameryce przychodzą tłumy, bo ludzie chcą posłuchać czegoś nowego, podczas gdy w Europie sale na premierach oper współczesnych często trudno wypełnić. Nigdy nie chciałem pisać dla publiczności elitarnej, uważam, że opera powinna być uniwersalna, tak jak w XVII i XVIII wieku nie była tylko rozrywką dla elit. Powinna powrócić do melodyjności, tak aby po wyjściu ze spektaklu można było zanucić chociaż jedną melodię.