Polonijna legenda

Ostatni wodzirej z Greenpointu. Józef Hrabczak to żywa kronika polskiej dzielnicy

2025-11-09 12:57

Na Manhattan Avenue, między polskimi sklepami, restauracją Retro a kawiarnią Riviera Café, można spotkać Józefa Hrabczaka – jednego z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na Greenpoincie. Artysta z Tarnowa, dziś dla wielu jest żywą kroniką polskiej dzielnicy. Zawsze obecny, choć nigdy w tym samym miejscu. – Nie mam stałego punktu – śmieje się. – Ale Greenpoint to mój teatr, a ludzie na ulicy to publiczność.

  • Józef Hrabczak, legenda Greenpointu, powrócił do polskiej dzielnicy po ciężkiej chorobie.
  • Wodzirej z Tarnowa, aktor i artysta, od lat jest żywą kroniką polskiej społeczności w Nowym Jorku.
  • Poznaj historię niezwykłego człowieka, który mimo trudności, wciąż żyje sztuką i inspiruje innych.

Józek pochodzi z Tarnowa. Tam, jak to mówi, „było życie”. Występował w kabaretach, śpiewał, żartował, prowadził imprezy. - Józek był wodzirejem, jak Skrzynecki w Krakowie. Tylko że on był w Tarnowie – wspomina jego brat Zbigniew Hrabczak.

W latach 1974–1975 Józek grał w Operetce Krakowskiej, potem w Teatrze Roma w Warszawie. – W Operetce grałem Kitajca w „Café pod Minogą”. Ależ to była rola! – wspomina z dumą. – Byłem barytonem, ale śpiewałem w basach, bo taki był układ. Dawałem radę, głos to ja miałem! – dodaje. Zagrał też epizod w filmie „Wodzirej”, ale – jak sam przyznaje – jego serce zawsze należało do kabaretów w Tarnowie. – Kabaret „Jajo” w Tarnowie to była moja scena. Improwizacja, śpiew, żarty. Tam czułem się sobą – mówi z błyskiem w oku.

Do Nowego Jorku przyjechał w 1981 roku. – Niby na chwilę, a zostałem do dziś – dodaje. Teraz mieszka w hotelu dla bezdomnych w okolicach Times Square. – Mam swoje miejsce. Dwadzieścia dwa metry, ale własny świat – dodaje. To tam maluje, słucha muzyki. Ma dwa duże okna, dużo światła.

Według jego znajomych, jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce Józef organizował w Nowym Jorku przedstawienie zatytułowane „Próba generalna”, które krytykowało generała Jaruzelskiego. Józek sam o tym mówić nie chciał, lecz znajomi twierdzili, że po tej akcji nie mógł wrócić do Polski.

„Trzeba żyć artystycznie, nawet jak scena dawno zniknęła”

Na Greenpoincie zna każdego, a jeśli kogoś nie zna – i tak zagada. Jest jak żywa kronika dzielnicy, pełna anegdot, wspomnień i improwizacji. – Trzeba żyć artystycznie, nawet jak scena dawno zniknęła – mówi z uśmiechem. Kiedyś śpiewał, dziś maluje. Sprzedaje swoje obrazy przechodniom, próbuje utrzymać artystycznego ducha, choć życie nie zawsze jest łaskawe. – Mój talent już się nie rozwinie – mówi półżartem, patrząc gdzieś w dal, choć w oczach widać smutek.

Józek ma przyjaciółkę Kasię, która wspiera go ze Szwecji. Mieli się pobrać, ale nie mogli się porozumieć w kwestii ślubu: Kasia chciała tradycyjny, duży ślub, on marzył o czymś skromnym, wręcz prowizorycznym. O jednym ze swych pomysłów mówił żartobliwie: - Chciałem ją porwać na drewnianym koniu.

PRZECZYTAJ TEŻ: Była Christina’s, jest Retro. Polonia ma nową restaurację. „Chcemy tu przypomnieć dawny Greenpoint”

Przez ponad trzy miesiące Józka nie było widać na Greenpoincie. Jak mówią znajomi, zasłabł na ulicy. Pogotowie zabrało go do szpitala. Przeszedł atak serca, przez pięć dni był w śpiączce, a po wybudzeniu trafił do domu opieki. Spędził tam trzy miesiące, schudł aż 55 kilogramów. Dziś pokazuje dłonie z dumą. – Robili mi co tydzień manicure. Muszę teraz zmyć lakier! – żartuje.

Choć zdrowie wciąż nie najlepsze, wrócił na Greenpoint. Znów można go spotkać w okolicach Rivierki czy Apteki Markowej. Niestety wróciły też stare nawyki: pali dużo i do herbaty często dolewa alkoholu.

Nowy Jork w Lublinie, Lublin w Nowym Jorku i Dublinie

Legenda polskiej dzielnicy zapada w pamięć

Spotkania z Józkiem zapadają w pamięć. Wspomina je m.in. Anna Filn, badaczka migracji, która poznała go w Nowym Jorku. - Ze swego rocznego pobytu w NYC i wielu spotkań z polskimi nowojorczykami mam wiele wspaniałych wspomnień, ale to z panem Józefem było szczególne – mówi nam. Poznała go w Cafe Riviera, gdzie trafiła podczas spaceru po polskich okolicach z Januszem Szlechtą.

Kiedy w trakcie rozmowy dowiedział się, że następnego dnia mam urodziny, zakupił ciacho ze świecą z fajerwerkiem i pięknym, operowym głosem zaśpiewał „Sto lat!”. Wszyscy bili brawo. To był jeden z najpiękniejszych momentów mojego pobytu w USA – opowiada Anna Filn. 

- Poznawszy trudne, amerykańskie losy pana Józefa, zrozumiałam, jak wyjątkowy to był gest – człowieka, który niewiele mając w sensie materialnym, potrafił tak wiele dać. Dzięki Januszowi Szlechcie mam pamiątkowe zdjęcie z tego wieczoru. Zawsze się uśmiecham, gdy do niego wracam – dodaje.

Super Express Google News