- Jak trafiłaś do USA?
- Do Stanów przeprowadziłam się w wieku 12 lat z rodzicami i bratem. Zamieszkaliśmy w Chicago. Początki były trudne. Nie znałam języka, dzieci się ze mnie śmiały, przez co bardzo nie lubiłam amerykańskiej szkoły. Z czasem zaczęłam się buntować, ale dzięki temu też szybko dorosłam. Kiedy miałam 23 lata założyłam własne biuro rachunkowe, które prowadziłam przez wiele lat. Dziś mam 33 lata i całe serce wkładam w swoją fundację na rzecz dzieci w Ghanie.
- To spora zmiana. Jak do niej doszło?
- Pomaganie zawsze było częścią mojego życia. Od młodości angażowałam się w różne akcje charytatywne, przez 15 lat byłam wolontariuszką w różnych organizacjach. Udzielam się także w schroniskach dla bezdomnych, organizowałam zbiórki, paczki świąteczne dla dzieci w domu dziecka w Polsce. Zawsze miałam w sobie potrzebę, by być tam, gdzie mogę komuś polepszyć los. Ale zawsze w głębi duszy marzyłam o czymś więcej. Od dziecka miałam w sercu obraz... fundacji w Afryce. Nie wiem, skąd to się wzięło, może z książek, może z filmów, może z duszy. Inspirowały mnie kobiety, takie jak Martyna Wojciechowska, które nie tylko podróżują, ale też realnie zmieniają świat.
- Ostatecznie znalazłaś się w wymarzonej Afryce. Jak udało Ci się to osiągnąć?
- W 2023 roku pojechałam do Ghany na miesięczną misję jako wolontariuszka, żeby pracować w szkole. Myślałam, że to będzie tylko doświadczenie, może przygoda, ale to był moment, który zmienił moje życie. Zobaczyłam dzieci głodne, chore, bose, z brzuszkami spuchniętymi od niedożywienia. Żyły w domach z błota, bez prądu, bez bieżącej wody. A jednocześnie były tak ciepłe, uśmiechnięte, wdzięczne... Czułam, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być. Po powrocie do Chicago zaczęłam sprzedawać wszystko – firmę, mieszkanie, rzeczy. I wróciłam do Ghany na stałe.
- Dlaczego właśnie ten kraj?
- To był przypadek, albo przeznaczenie. Moim pierwszym wyborem była Kenia, ale pandemia pokrzyżowała plany i wszystko odwołano. Po COVID-zie zaczęłam szukać innego wolontariatu i wtedy pojawiła się Ghana. I to był strzał w dziesiątkę. Zakochałam się w tym kraju od pierwszego dnia. W ludziach, w naturze, w dzieciach. Ghana mnie przyjęła, jak swoje dziecko i poczułam, że to jest mój dom.
- Czym się dokładnie tam zajmujesz?
- Prowadzę fundację 4KidsAfrica, miejsce, które stało się nadzieją dla ponad setki dzieci, które wcześniej nie miały nic. Kiedy pierwszy raz przyjechałam do naszej wioski w Ghanie po ulicach chodziły bose, nagie dzieci. Głodne, chore, z brzuszkami spuchniętymi od niedożywienia. Bez dostępu do szkoły, lekarza, często bez rodzica. Zaczęłam działać, dosłownie zbierałam te dzieci z ulicy. Zawoziłam do szkoły, kupowałam im ubrania, buty, mundurki, przybory. Ale to był tylko pierwszy krok. Dziś mamy pod opieką 121 dzieci. Codziennie otrzymują w szkole ciepły posiłek w ramach naszego programu dożywiania. Opłacamy im naukę, leczenie, badania lekarskie, fundujemy okulary, kiedy trzeba wozimy do szpitali.
Gdy zaczynaliśmy, dzieci jadły siedząc na ziemi, a szkoła była w opłakanym stanie: dziurawy dach, brak podłóg, drzwi, światła. Dziś mamy wyremontowaną stołówkę z ławkami i stołami, nową wylewkę, naprawiony dach, zamontowane drzwi. A to dopiero początek. Już niedługo instalujemy panele słoneczne, bo szkoła nie ma prądu. Budujemy również łazienkę, bo nie ma tam ani toalety, ani bieżącej wody. Jak zresztą w większości domów w wiosce. Nie pomagamy tylko dzieciom, wspieramy też ich rodziny. Wybieramy te najbardziej potrzebujące i pomagamy im stanąć na nogi. Zakładamy im małe biznesy, żeby mogli sami utrzymać rodzinę. W niektórych domach instalujemy prąd, bo wcześniej żyli w całkowitej ciemności. Dowozimy jedzenie do domów, by dzieci miały co jeść nie tylko w szkole, ale też po powrocie do domu.
Uczymy dzieci higieny osobistej, jak dbać o zdrowie, o siebie nawzajem. Dla wielu z nich to zupełnie nowe pojęcia. Ale uczą się szybko, są chłonne, wdzięczne i pełne nadziei. Ta praca to nie tylko akcje charytatywne, to codzienność, pełna wyzwań i pięknych momentów. Każde dziecko, które trafia pod nasze skrzydła to osobna historia, osobna walka. Ale każde z nich zasługuje na szansę. I my tę szansę im dajemy.
- Warunki do życia nie wydają się być idealne...
- Życie w Ghanie to codzienna lekcja pokory. Czasem nie ma prądu, czasem nie ma wody, czasem nie ma jedzenia. Ale mimo wszystkich trudów to życie pełne sensu. Każdy mój dzień zaczyna się od dzieci. To one są centrum wszystkiego. Organizuję im zajęcia, opiekę, leczenie. Jestem dla nich „ciocią”, psychologiem, kucharką, pielęgniarką, organizatorką życia i czasem... ostatnią deską ratunku. To nie jest praca, to powołanie. Ale jeśli chodzi o samo mieszkanie na wsi, nie będę udawać, że jest łatwo. Owszem, w porównaniu do ludzi z wioski mam naprawdę dobre warunki: normalny murowany dom, łóżko, dostęp do prądu i wody... kiedy akurat są. Bo jeśli rząd wyłącza wodę, potrafimy nie mieć jej przez kilka dni. Jeśli nie ma prądu, nie działa wentylator, nie ma światła, nie da się nic ugotować. Dla ludzi tutaj to codzienność, żyją tak od dziecka. Ale ja przyjechałam z innego świata. Ze świata, gdzie w każdym domu było klimatyzacja, ciepła woda, pralka, Starbucks za rogiem.
A tutaj? Nie ma supermarketów, nie ma samochodu, nie ma możliwości „wskoczyć po coś” do sklepu. W naszej wsi są tylko małe stoiska lokalnych ludzi, trochę warzyw, czasem napoje. Jeśli chcę coś więcej to muszę jechać do stolicy. A to często oznacza 3–4 godziny autobusem w upale i przez dziurawe drogi. Brakuje mi wygody. Brakuje mi przyjaciół, znajomych, rozmów. Niestety większość ludzi we wsi nie mówi po angielsku, a jeśli już, to bardzo podstawowo. Żyjemy w dwóch różnych światach. Większość z nich nie miała żadnej edukacji, nie zna świata poza wioską. I mimo, że się kochamy, to samotność jest czymś, z czym często muszę się mierzyć. Dlatego od czasu do czasu uciekam do stolicy. Mam tam swój ulubiony hostel, gdzie mogę poznać podróżników, wypić kawę, porozmawiać, pójść gdzieś, odetchnąć. Choć czasem bywa to też smutne, bo poznajesz fajnych ludzi, a po dwóch dniach każdy jedzie dalej. Ale zdarzyło się, że poznałam też takich, z którymi mam kontakt do dziś. Pomimo tych wszystkich trudności, ja jestem naprawdę szczęśliwa. Spełniam się. Spełniam swoje marzenia. Pomagam dzieciom, zmieniam ich świat, a one zmieniają mój. Podjęłam tę decyzję świadomie. I zrobiłabym to jeszcze raz.
- Mimo tych trudności? Bo wygląda na to, że bywa naprawdę trudno.
- Bardzo. Są dni, kiedy mam ochotę się rozpłakać. Kiedy dziecko jest chore, a szpital oddalony o godziny drogi. Kiedy nie mamy wystarczająco jedzenia dla wszystkich. Kiedy pada przez tydzień, a szkoła jest zalana. Ale potem są chwile, które wszystko wynagradzają. Dziewczynka, która dzięki okularom po raz pierwszy widzi wyraźnie świat. Dziecko chore na malarię, które udało się uratować. Ich uśmiech, wdzięczność, miłość. To daje siłę.
- Co Tobie daje to pomaganie?
- Daje mi to wszystko, czego nie dały mi żadne pieniądze, biznesy ani sukcesy zawodowe w Chicago. Daje mi sens, spokój, głębokie poczucie, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam. Pomaganie innym uzdrawia mnie bardziej niż cokolwiek innego. Żadne luksusy nie zastąpią świadomości, że dzięki tobie ktoś nie jest już głodny. Że uratowało się czyjeś życie. Że zmieniło się komuś cały świat dosłownie. Ja wiem, że nie uratuję całego świata. Ale dla tych kilku, kilkunastu czy nawet stu dzieci… mogę zmienić wszystko. I to jest dla mnie cenniejsze niż jakiekolwiek pieniądze, kariera czy nagrody. Uwielbiam patrzeć, jak nasze dzieci dziś wyglądają: zdrowe, czyste, uśmiechnięte. Ubrane w szkolne mundurki, z butami na nogach i brzuszkami, które już nie są spuchnięte z głodu, tylko syte i spokojne. Już nie muszą się martwić, co zjedzą, mogą po prostu być dziećmi. Mogą marzyć, uczyć się, bawić. A ja... mogę to wszystko widzieć. Po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę dumna z siebie. Z tego, co robię. Z tego, kim się stałam.
Ta praca mnie uzdrawia. Dzięki niej czuję się wartościowa, potrzebna, silna. Dzięki niej uczę się kochać siebie, szanować siebie, a to dla mnie ogromny krok. Bo wcześniej, przez wiele lat, nie umiałam tego robić. Dzieci, którym pomagam, uczą mnie wdzięczności. Pokazują, że szczęście nie zależy od tego, ile masz, ale jak bardzo potrafisz kochać, dawać, być obecnym. I to właśnie od nich uczę się życia.
- Co dalej?
- Moje plany są bardzo konkretne i bardzo wielkie. Przede wszystkim chcę dalej rozwijać naszą szkołę. Chcę, żeby dzieci, które dziś uczą się na starych ławkach w przepełnionych klasach, miały dostęp do takich samych warunków, jakie mają ich rówieśnicy w Europie czy USA: prąd, internet, bibliotekę, łazienki, bezpieczeństwo i godność. Jeśli tylko uda się rozwinąć fundację i zebrać fundusze, marzę o wybudowaniu własnej szkoły, większej, nowoczesnej, z przestrzenią do nauki, zabawy, odpoczynku. Dziś działamy w bardzo małym budynku, mamy zaledwie trzy malutkie klasy, a już jest w nich 121 dzieci. Szkoła pęka w szwach, nie ma jak przyjąć kolejnych dzieci z wioski.
Drugim, jeszcze głębszym marzeniem jest wybudowanie domu dziecka. To, co się tutaj dzieje, gdy umierają rodzice, często na malarię, cholerę, infekcje, jest przerażające. Dzieci są odsyłane do odległych wiosek, czasem zostają z sąsiadami, ale najczęściej... nikt się nimi nie zajmuje. Są zmuszane do pracy, żebrzą, żyją same. Chciałabym stworzyć miejsce, w którym mogłyby znaleźć schronienie. Prawdziwy dom. Takie miejsce, w którym byłabym dla nich jak mama, gdzie miałyby opiekę, ciepły posiłek, własne łóżko, ubrania, dostęp do edukacji... i przede wszystkim miłość.
Bo wiele z tych dzieci nie wie, co to znaczy być kochanym. Nie wiedzą, co to znaczy czuć się ważnym, widzianym, bezpiecznym. A każde dziecko na świecie ma do tego prawo. Chcę dawać im to, czego świat im nie dał. I wiem, że jeśli tylko znajdą się ludzie, którzy we mnie uwierzą, którzy dołączą do tej misji, to uda się to wszystko zrealizować. Bo tu chodzi o coś więcej niż tylko budynki. Chodzi o dzieci, które zasługują na drugą szansę. I ja chcę być tą osobą, która im ją da.
- Można Ci w tym pomóc?
- Tak. Można dokonywać wpłat przez GoFundMe, przez zelle na [email protected]. Każda złotówka, każdy dolar robi różnicę. Dla kogoś to może być mała suma, a dla nas to może być obiad dla 20 dzieci albo komplet podręczników. Ale pomoc to nie tylko pieniądze. Można też zostać wolontariuszem. Zapraszam wszystkich do siebie, do Ghany. Może to nie Ameryka, nie ma klimatyzacji i marmurów, ale jest łóżko, jest kawałek podłogi i ogromne serce czekające na was. Tu można pomagać przy budowie, gotowaniu, zajmowaniu się dziećmi, organizowaniu im zajęć i po prostu być z nimi. A przy okazji... można zrobić terapię dla własnej duszy i serca. Bo gwarantuje wam, że od nas nie da się wrócić tym samym człowiekiem. Tu nie tylko my zmieniamy świat tych dzieci. One zmieniają nas.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Marta J. Rawicz
