Rozmowa z Leszkiem Chalimoniukiem

Topowy perkusista porzucił słynny zespół dla Nowego Jorku i nie żałuje. „Ameryka wyszła mi na dobre”

2024-12-31 16:22

Nowy Jork, to miasto, w którym zawsze coś się dzieje i nietrudno spotkać tu kogoś ciekawego. Polak, który zawita do East Village i skieruje kroki do klubu Sour Mouse może natknąć się na jednego ze znanych i utalentowanych rodaków. Podczas Blues Jam Session spotkać może, grającego tam regularnie z zespołem wysokiej klasy muzyków bluesowych, słynnego polskiego perkusistę – Leszka Chalimoniuka. Występujący jako Les Chalimon artysta opowiedział nam o swojej miłości do muzyki i Nowego Jorku, w którym żyje już ponad cztery dekady.

- Leszku, proszę powiedz, co robisz w Nowym Jorku i od kiedy tutaj jesteś?

- W Nowym Jorku jestem od 1980 roku, czyli już 44 lata. Jestem muzykiem. Gram na perkusji. Przyjechałem tutaj z Polski po nagraniu albumu „Helicopters” z zespołem Porter Band i jakoś niedługo po moim przyjeździe wprowadzono w Polsce stan wojenny. Jeszcze przed moim wyjazdem do Stanów liczba koncertów bardzo zmalała, kultura zaczęła kuleć, bo finansowo nie była wsparta, tak jak powinna być wsparta. Dużo się wtedy działo w polityce, ale prawie nic w kulturze. „Solidarność” walczyła, komuna się broniła i nie było czasu i pieniędzy na kulturę, a z czegoś trzeba przecież żyć. To był taki moment, że ja stwierdziłem, że jestem już w takim wieku, że… zresztą ja zawsze chciałem przyjechać do Nowego Jorku i marzyłem o tym całe życie.

- A w jakim byłeś wieku?

- Miałem wtedy 28 lat… W każdym razie znalazłam się tutaj. Na początku mieszkałem, tak jak wszyscy, na Greenpoincie. Przyleciałem w listopadzie 1980 roku i zdaje się, że w 1981 albo może w 1982 wyprowadziłem się stamtąd i od tamtego czasu mieszkam cały czas na Manhattanie. W moim obecnym mieszkaniu żyję już 30 lat i mam je na własność, także nie jest najgorzej. Muzycznie udzielałem się od początku. Nie było łatwo, ale z muzyki można było jakoś wyżyć. Czynsze nie były wtedy tak duże, jak teraz, życie było tańsze i można było z grania się utrzymać. Tak było w początkowych latach 80., ale później, gdzieś koło roku 1984 lub ‘85 zacząłem się nad sobą trochę zastanawiać… Przecież przyjechałem tutaj polepszyć sobie życie… Co ja robię? W USA prezydentem wtedy był Reagan i on wprowadził taki nowy program emigracyjny i edukacyjny dla emigrantów ze Wschodniej Europy, który po prostu przysposabiał ich do życia tutaj.

- Skorzystałeś?

- Załapałem się do takiej szkoły na program RCA afiliowany przez New York University NYU. W niecały rok zrobiłem taki kurs, który opłacany był przez rząd USA i w tym momencie moje życie zmieniło się na lepsze. Po ukończeniu kursu dostałem angaż do pracy rządowej i pracę w miejskiej agencji, ponieważ było duże zapotrzebowanie na komputerowców. Już będąc w pracy na posadzie byłem przyuczany do pracy z komputerem i prowadzenia na nim różnych, potrzebnych dla miasta operacji. Jak dostałem tę pracę, to ona automatycznie postawiła mnie finansowo na nogi i zacząłem żyć na przyzwoitym poziomie. To już nie było życie z tygodnia na tydzień. Podjęcie stałej pracy to była, moim zdaniem, bardzo słuszna decyzja. Przepracowałem na posadzie 24 lata i wypracowałem sobie emeryturę rządową i oprócz niej mam jeszcze tę emeryturę podstawową z Social Security, także, mam godne dwie emerytury.

- Skończyłeś kurs, zacząłeś pracę, a jak było z muzyką?

- Ja cały czas się udzielałem muzycznie. Kiedyś miałem bardzo dobry zespół Manhattan Blues Connection, z którym nagrałem płytę i przez cztery lata graliśmy w B.B. King’u, w tym prestiżowym klubie, który zamknęli z powodów finansowych, bo jak im trzykrotnie podnieśli czynsz, to ich tym zabili. Szkoda, bo mieliśmy tam bardzo dobre finansowe warunki i graliśmy tam przez cztery lata. Później niestety w czasie pandemii zmarł nasz gitarzysta i jednocześnie najlepszy wokalista bluesowy M.B. Story. Afroamerykanin, obdarzony wspaniałym talentem. Miał wylew krwi do mózgu i tak przez czas pandemii, a może nawet niecały rok po niej miałem przerwę i nie graliśmy wcale. Zrobiłem sobie taką małą pauzę. Teraz od dwóch lat mam ten zespół NY Blues Rocket i gramy w dwóch klubach. Pierwszy - Sour Mouse na East Village i Sugar Mouse na Trzeciej Alei i 10th Street. Właściciel jest ten sam. Bardzo lubi to, co robimy i popiera nas finansowo, tak, że mam dokładkę do mojej emerytury.

- Kiedy byłeś ostatni raz w Polsce?

- W 2019 roku, tuż przed pandemią i trochę grałem tam z kolegami z Wrocławia. Byłem też w Polsce w 1995 roku z moim zespołem Manhattan Blues Connections. Miałem znakomitych muzyków wtedy. Graliśmy na festiwalu w Głogowie i w ogóle zagraliśmy siedem albo osiem koncertów, między innymi w Akwarium w Warszawie i we Wrocławiu - graliśmy wtedy w Filharmonii. Szkoda, że nie zrobiliśmy wtedy z tego płyty. Płytę nagrałem z zespołem później, ale w nieco innym składzie. Skoro wspomniałem o płytach, to w 2003 roku nagrałem płytę w Chicago z pionierami muzyki bluesowej. John Primer, Detroit Junior, który grał z Howlin’ Wolf. No niestety, oni już są po tamtej stronie, ale miałem to szczęście, że nagrałem z nimi płytę, która była oceniona bardzo wysoko przez „Twój Blues”, magazyn muzyczny w Polsce, który prowadzi mój przyjaciel Andrzej Matysik i prowadzi go z dużym powodzeniem. Dobre oceny dostaliśmy także z „Blues Blast Magazine” od Rex Barholomew za płytę z Manhattan Blues Connection.

- Wróćmy jeszcze do lat 70. przed Twoim wyjazdem z Polski. Skąd pochodzisz i jak to się stało, że grałeś z takimi tuzami muzyki w Polsce, jak na przykład John Porter?

- Pochodzę z Wrocławia i do pierwszej ligi muzyków w Polsce dochodziłem powoli, stopniowo, step by step, jak się to mówi w Ameryce. Zacząłem karierę, że tak powiem, w 71 lub 72 roku z zespołem Pakt. To był taki profesjonalny zespół wrocławski, bardzo dobry na tamte czasy. Później stworzyliśmy z kolegą zespól MSA Grupa 1111, z którym wygraliśmy III Festiwal Muzyki Młodej Generacji. Partycypowało w tym festiwalu ponad tysiąc zespołów z całej Polski i to było w roku 1976. Dostałem wtedy wyróżnienie „Najlepszego perkusisty” festiwalu. Pamiętam Czesław Niemen i Andrzej Zieliński byli wtedy jurorami. Finałowy koncert graliśmy w Spodku w Katowicach. Wydaliśmy płytę z tym zespołem. Było super, dobrze się grało i później dostałem propozycję od grupy Spisek z Haliną Frąckowiak i nagraliśmy bardzo dobrą płytę. Krzysiu Cugowski, jak odszedł od Budki Suflera, to wskoczył na jakiś rok do nas i też jest na tej płycie.

Później z jakiś powodów zespół się rozpadł, albo może zawiesił tylko działalność i wtedy dostałem propozycję od Johna Portera, Alka Mrożka i Kazia Cynara. Ci dwaj ostatni to moi bardzo dobrzy i bliscy mi przyjaciele z Wrocławia i oni zaproponowali mi żeby wskoczyć do Porter Band. Ja już wtedy właściwie miałem zamiar wyjechać do Stanów, ale pomyślałem „a jeszcze spróbuję” i wtedy graliśmy razem przez ponad rok. Nagraliśmy płytę, która była i jest ponoć płytą kultową. No, w jakiś sposób tam się znalazłem, no nie przypadkowo. Wiadomo, że oni mieli duże wymagania żeby móc z nimi grać, ale wszystko było super. Jak wspomniałem, były to jednak czasy, kiedy powstała „Solidarność” i gdy wszystkie koncerty nam ucięli, stwierdziłem, że to jest ten idealny moment żeby wyjechać z Polski. Opuściłem Porter Band i opuściłem Polskę. Zespół jeszcze grał może pół roku i się ten skład rozszedł.

- Do Stanów leciałeś bezpośrednio z Polski?

- Tak, bezpośrednio z Warszawy, rosyjskim Iłem. Pamiętam, że miałem na sobie taki lekki kożuszek rumuński i było mi tak zimno w tym samolocie, że nawet nie mogłem go ściągnąć i musiałem w nim siedzieć przez cały lot.

- Jakie wrażenie zrobił na Tobie Nowy Jork?

- To było wrażenie dwojakie, pozytywne i negatywne. Jak wszedłem do metra, to zdziwiło mnie oświetlenie, takie żaróweczki choinkowe… Ciemno i szczury… tragedia. Jak wsiadłem do wagonu, to wiesz, te wagony były takie, delikatnie mówiąc, historyczne i może nawet nie były takie stare, ale… przejazd metrem kosztował wtedy 60 centów i tyle samo kosztowała pizza. Benzyna wtedy była tańsza od wody. Na początku zastanawiałem się czy tutaj zostać, ale jak nastał stan wojenny w Polsce, to już nie miałem wyboru. Złożyłem wtedy papiery o pobyt stały i bardzo mi pomogło, że udzieliłem kiedyś wywiadu dla „Głosu Ameryki”. Przedstawiłem swojemu adwokatowi dokument, że takiego wywiadu udzieliłem i automatycznie dostałem pobyt stały i moje sprawy zaczęły iść lepiej. Ale na początku różne myśli mi chodziły po głowie - a może kupię instrument i wrócę do Polski? Później przyjąłem obywatelstwo, w 1988 roku, i powoli wszystko mi tutaj zaczęło pracować. W zasadzie podjąłem ryzyko, bo mogło mi się nie udać. Wielu moim kolegom wyprawa do Stanów się nie udała. Współczuje im, ale jakoś ja sam się tutaj obroniłem i prawdopodobnie dzięki Bogu, talentowi i inteligencji, wyszedłem na swoje. Nie było łatwo, bo początki w Ameryce były trudne, ale w tej chwili nie narzekam.

- A jakie wrażenie na Tobie zrobił Greenpoint i ludzie?

- Na początku nie znałem języka. Później, jak zacząłem chodzić do szkoły RCA, to jednocześnie uczyłem się angielskiego i kontakt z ludźmi w pracy też mi bardzo dużo pomógł. Szybko łapałem. Jak zacząłem chodzić do szkoły nauki języka angielskiego, którą prowadziła polska organizacja studencka, to nauczyciel od razu mi powiedział, że nie będę miał z angielskim kłopotów, bo jestem muzykiem i mam dobry słuch. Na pewno ma to jakiś związek, zresztą angielski zawsze był moją drugą pasją, pierwszą była muzyka. Uwielbiałem angielski, ale nie miałem w Polsce czasu, żeby się go uczyć i tutaj startowałem od zera. Podjąłem ryzyko i nie żałuję. Ameryka mi wyszła na dobre i mam jej za co być wdzięczny. Funkcjonuje tutaj i cieszę się, że mam cały czas dobre zdrowie.

- Aktywny perkusista musi mieć siłę i dobre zdrowie, żeby walić w te bębny…

- Wielu moich kolegów narzeka na zdrowie. Ja nie i myślę, że to dzięki muzyce, bo ona rozwija i konserwuje mentalnie i fizycznie. W grze na perkusji nie chodzi o siłę. Jak się gra 50 lat na bębnach, to nawet nie używasz dużej siły, bo mięśnie są tak ustawione, że nie potrzebujesz. Pamiętam w Polsce na początku, to ja się tak spalałem przez niektóre koncerty, że na drugi dzień leżałem przez pół dnia i odpoczywałem. Teraz nie. Mogę grać dwie godziny koncert, jak w B.B.King i na drugi dzień się grało jeszcze jakaś inną imprezę i spoko. To przychodzi z wiekiem i z doświadczeniem. Liczy się też, ile czasu zainwestowało się w trening.

- Z wiekiem chyba też oswoiłeś Nowy Jork?

- Mogę powiedzieć, że kocham Nowy Jork, mimo, że niektórzy go nie lubią. Moja siostra na przykład nie była zdecydowana i dlatego pewnie 35 lat temu wróciła do Polski. Zresztą mogła mieć powody żeby nie lubić Nowego Jorku. Straciła tutaj męża. Ja siebie nigdzie indziej nie widzę, chociaż miałem plany w 2010 roku powrotu do Polski. Chciałem sprowadzać zespoły i muzyków z Ameryki do Polski, a dodatkowo z moim zespołem chciałem wejść na zachodnioeuropejski rynek. Takie miałem plany, ale jak pojeździłem trochę do Polski i porozglądałem się po rynku i zobaczyłem, jak wygląda biznes, to stwierdziłem, że nie. Że jeśli chcę spokojnie żyć, to muszę unikać stresów. A na rynku muzycznym jest ciągły stres. Prowadząc zespół i chcąc z nim zarabiać pieniądze, musisz mieć ciągle rękę na pulsie, dokonywać zmian, jeżeli wymaga tego sytuacja, improwizować i to jest mocno stresowe i stwierdziłem wtedy, że jednak nie. Doszedłem do wniosku, że w NYC najlepiej się czuję i po prostu kocham Nowy Jork.

- Ale z tego wynika że interesowała Cię i interesuje nadal polska scena muzyczna?

- Tak, oczywiście, że interesuje i specjalnie teraz, w dobie internetu, to wszystko jest na wyciągnięcie dłoni. Tak, śledzę to i poza tym mam wielu kolegów, którzy ciągle tam działają. Sławek Wierzchowski, z którym jestem na jednej z jego płyt - choć nieduży mam tam wkład - i Leszek Ciechonski to są moi przyjaciele. Interesująca jest nowa generacja muzyków, o których mogę powiedzieć, że są bardzo sprawni, ale mnie się wydaje, że to jednak trzeba trochę pooddychać amerykańskim powietrzem, żeby dojrzeć do tego amerykańskiego tajmingu. W Polsce muzycy technicznie są bardzo sprawni, ale nie ma tego…no nie wiem jak to określić… To się czuje. Zresztą, jak jeździłem do Polski i grałem z przyjaciółmi, to mówi mi Alek Mrożek - i inni muzycy mi też to mówili - słuchaj, ty zupełnie inaczej grasz niż tutaj ludzie grają. Ja wiem czy inaczej? Pewnie tak, inaczej… Po prostu lata spędzone tutaj w Nowym Jorku, granie i obcowanie z topowymi muzykami, to jednak zostaje w tobie…

- A nie wydaje Ci się, że europejski muzyk, jak wchodzi w amerykańskie klimaty, to stara się ciągle coś udowodnić? Np. jak wspaniale technicznie panuje nad instrumentem i dzieje się to kosztem muzyki? Taki przerost formy nad treścią?

- Tak, dokładnie tak jest! Właśnie słusznie zauważyłeś, że w Polsce się udowadnia i stara się ulepszyć to, co ulepszyć się już nie da, bo już dawno jest sprawdzone w Ameryce i takie ulepszanki nie zawsze wychodzą na korzyść. Jak słucham perkusistów, to oni są bardzo sprawni technicznie, ale istnieje tzw. groove, czy pocket play w Ameryce… po prostu każdy odpowiedzialny zespół szuka nie mistrza świata w szybkim graniu, tylko szuka muzyka, który umie grać do muzyki. Pewnie, że dobrze jest umieć szybko grać i znać wszystko, ale najtrudniej jest właśnie grać najwolniejsze rytmy, bo chodzi o przepływ czasu, jaki się ma i minimalny błąd jest momentalnie zauważalny. Szybkim graniem można bardzo dużo braków warsztatowych ukryć i oszukać. No ale, każdy ma swoją percepcję, każdy ma swoją opinię na te tematy. Ja studiowałem tutaj muzykę w 1984 roku w Drummers Collective School w Nowym Jorku z perkusistą - obecnie jednym z czołowych, światowych perkusistów - Lenny’m White’em. On przedtem grał z Chickiem Corea i to mi dużo dało, w tym sensie, że ja przestałem się bać. Nie to, że ja jestem gigantem, ale przestałem się bać, bo cały czas w szkole była mowa - ty grasz siebie, ty grasz siebie i tak, jak ty grasz, to nikt nie będzie nigdy grał. Nie będzie w stanie. Ten element takiego lęku, strachu przed graniem, to mam już za sobą. Ale generalnie trzeba ciągle trenować. Musze trenować po kilka godzin dziennie żeby trzymać się w formie. Muszę cały czas trzymać fokus, bo nic w czasie grania nie robi się automatycznie, tylko trzeba myśleć, bo jeżeli inni muzycy coś zapodadzą nowego, to następuje pewnego rodzaju konwersacji. Improwizacja w jakimś sensie.

Nie ma dwóch takich samych występów. Każdy człowiek ma swoją percepcję i każdy muzyk gra siebie na bazie swoich przeżyć, bo to tak można określić. Ja zawsze lubiłem muzykę gospel, bo było tam zawsze bardzo dużo bluesa. Blues był zawsze dla mnie ważny i marzyłem o tym żeby grać bluesa i zobacz - grywałem z najlepszymi muzykami bluesowymi. Miałem nawet taką ofertę: wokalistka Zora Young proponowała mi żebym został w Chicago i grał z nią, bo miała wyjazd do Nowej Zelandii, ale się nie zdecydowałem. Zagrałem z nią dwie imprezy, ale ja jestem przywiązany do Nowego Jorku. Z Nowego Jorku jest do Europy blisko, jest wszędzie blisko. Kocham Nowy Jork i nie chcę gdzie indziej mieszkać. Jak zobaczyłem w Polsce film „New York, New York”, to oglądałem go dwa razy i przyrzekłem sobie, że muszę tam kiedyś być. Tak więc jestem i żyje tutaj ponad 40 lat i tylko proszę pana Boga, żeby zdrowie było. Zdrowie jest najważniejsze.

- Nie byłeś jedynym muzykiem z najwyższej półki z Polski, który przyjechał do Nowego Jorku. Byli też inni. Miałeś z innymi kontakt?

- O tak, tutaj jest ich sporo. Jest Staszek Kasprzyk, który jest także z Wrocławia i jest bardzo dobrym perkusistą. Grał z Niemenem i jeszcze z kilkoma topowymi nazwiskami i jest Krzysiu Medyna, saksofonista. Był Maciej Radziejewski, który także grał z Niemenem i on wrócił do Polski.

- Utrzymujesz kontakt z Polonią?

- Nie za bardzo. Mam paru kolegów Polaków, mieszkających w okolicy. Jest artysta taki, Dariusz Kubala, maluje obrazy i mój kolega Przemek Szymkowiak, który też niedaleko mieszka. Przedtem w mojej okolicy mieszkało więcej Polaków, ale ludzie się przemieszczają i ja, będąc zajęty tutaj na Manhattanie i obracając się głównie wśród Amerykanów, z Polakami mam mało do czynienia.

- Tutaj, gdzie mieszkasz, była kiedyś polska dzielnica...

- Tak jest. Ta okolica kiedyś była kiedyś bardzo polska, ale Polacy się rozeszli. Został kościół na Siódmej Ulicy. Pozmieniało się. Blisko mnie był kiedyś taki klub Fillmore East. To był bardzo znany klub w Nowym Jorku gdzie kiedyś grali sami najwięksi. Jimi Hendrix, Janis Joplin, Chicago, Allman Brothers Band, John Lennon i wielu, wielu, innych. Ten klub już nie istnieje i pamiętam, jak go rozbierali w ‘87. Szedłem chodnikiem, ludzie tam stoją, jakaś dziewczyna płacze. Pytam się jej: co się dziej, ktoś umarł? Ona mówi, że nie, że tutaj był klub Fillmore East i teraz go demolują. Wziąłem sobie stamtąd na pamiątkę tego klubu cztery cegły i mam je w domu. Myślałem, że jak wrócę do Polski, to zrobię sobie tam ołtarzyk z tych cegieł, ale nie wróciłem i siedzę dalej w Nowym Jorku, który nie jest najbardziej bluesowym miejscem na świecie - już bardziej Chicago - ale jest mi tu bardzo dobrze i sobie jakoś radzę.

- A jak z życiem prywatnym?

- Jestem żonaty od 17 lat. Nie mam dzieci swoich, ale mam ze strony mojej żony. Małżonka pochodzi z Indonezji i ma syna mieszkającego w Kanadzie i córkę mieszkającą w Nowym Jorku, więc, mam sporo rodzinki tutaj.

- Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę Ci szczęśliwego Nowego Roku i Nowego Jorku.

- Ha ha ha. Bardzo dziękuję za życzenia i wzajemnie.

Rozmawiał Teodor Lisowski