Tragedia była o włos. W sobotę po południu zmierzający z Denver do Honolulu boeing 777 doznał usterki. Była poważna, bo nagle jego prawy silnik stanął w ogniu. Załoga, która miała pod opieką ponad 230 pasażerów, błyskawicznie zdecydowała się na powrót na lotnisko. – Zaczęliśmy tracić wysokość. Myślałem, że już po nas – wspominał w rozmowie z Associated Press David Delucia, który siedział bezpośrednio na wysokości płonącego silnika. Przyznał, że razem z żoną włożyli do kieszeni dowody osobiste, żeby można ich było zidentyfikować. Na ich oczach silnik dosłownie rozpadł się na kawałki. Mimo to załodze udało się bezpiecznie wylądować.
O dziwo, bezpiecznie wylądowały też potężne fragmenty maszyny, które odpadły od niej po drodze. Spory fragment silnika spadł na podwórko jednego z domów w Broomfield, uszkadzając dach nad gankiem. Inny uderzył w stojącego pick-upa. Kolejne części znaleziono na jednej z lokalnych dróg oraz na boisku w miejskim parku. „Prosimy nie dotykać ani nie ruszać szczątków samolotu" – apelował na Twitterze Departament Policji w Broomfield, który zabezpieczał okolice wypadku. Poinformował też, że na szczęście nie stwierdzono rannych. Przyczyny koszmarnej usterki bada National Transportation Safety Board.