Cały świat chciał dowiedzieć się, dlaczego FBI zdecydowało się przeprowadzić nalot na rezydencję byłego prezydenta i co z niej wyniesiono. Departament Sprawiedliwości zwrócił się do sądu o upublicznienie nakazu przeszukania posiadłości na Florydzie. Poinformował o tym w czwartek podczas pierwszego publicznego wystąpienia po głośnym nalocie prokurator generalny Merrick Garland (70 l.). Wniósł do sądu federalnego o upublicznienie nie tylko nakazu przeszukania, ale też ujawnienie listy zarekwirowanych rzeczy. - Wyraźny i silny interes publiczny w zrozumieniu, co się wydarzyło w tych okolicznościach, przemawia zdecydowanie na korzyść [ich – red.] odpieczętowania – powiedział.
Decyzja o ujawnieniu dokumentów i listy dowodów była wyczekiwana cały piątek. Od poniedziałku media spekulowały nad przyczyną nalotu. Nieoficjalnie służby potwierdzały, że chodzi o tajne dokumenty, które zostały bezprawnie zabrane przez Trumpa po opuszczeniu urzędu. W piątek „Washington Post”, powołując się na anonimowe źródło, ujawnił, że niektóre z dokumentów mogły dotyczyć broni jądrowej.
Sprawa dokumentów została nagłośniona kilka miesięcy temu przy udziale Narodowych Archiwów, które zwróciły się z wnioskiem o ich zwrot. Ekipa byłego prezydenta zapewniała, że wszystko zostało przekazane. Skąd więc nalot? W czwartkowy wieczór były szef personelu Białego Domu Mick Mulvaney powiedział w CNN, że ktoś musiał powiadomić służby o wrażliwych dokumentach przechowywanych w Mar-a Lago. - To byłby ktoś, kto zajmował się sprawami na co dzień, kto wiedział, gdzie są dokumenty, więc byłby to ktoś bardzo blisko, wewnątrz prezydenta – powiedział.
Były prezydent sam chce szybko przeciąć spekulacje. Na swojej platformie społecznościowej Truth najpierw napisał, że „nie będzie się sprzeciwiał ujawnieniu dokumentów”. - „Idę o krok dalej, ZACHĘCAJĄC do natychmiastowego ich wydania”, dodał. W kilku innych postach stwierdził, że jego adwokaci „w pełni współpracowali” ze śledczymi. - „Rząd mógłby uzyskać cokolwiek zechce, gdybyśmy tylko to mieli” - skomentował.