„Super Express:” - Wielkimi krokami zbliża się 16 czerwca i Dzień Ojca w Stanach Zjednoczonych. Jak ważne jest dla Ciebie to święto?
Andrzej Krakowski: - Generalnie mam problem z tego rodzaju świętami. Uważam je za psychologicznie przemocową metodę kapitalizacji uczuć, którymi powinniśmy się kierować każdego dnia, a nie tylko raz do roku. Jeśli nie umiemy lub nie chcemy okazywać miłości rodzicom, dziadkom lub najbliższym każdego dnia i przy każdej nadarzającej się okazji, bukiet kwiatów lub zdawkowe życzenia w dniu święta matki, ojca, kobiet, itp., nic nie znaczy. Kilkanaście lat temu zostałem poproszony i wyznaczony na wykonawcę testamentu naszego przyjaciela, którym przez ponad pięć lat opiekowaliśmy się w trakcie jego choroby. Jego dzieci, syn i córka, przez te wszystkie lata nie miały czasu by do niego przyjechać. Jedno mieszka w Kalifornii, drugie na Florydzie. Nasz przyjaciel, który bardzo cierpiał z tego powodu, ale z jakiegoś powodu szukał racjonalnego usprawiedliwienia dla ich zachowania, pozostawił im cały swój majątek. Przeżywałem katusze, przekazując im bardzo duże sumy pieniędzy i myśląc: czego tak naprawdę uczycie własne dzieci? Chyba tylko tego, że znieczulica przynosi dochody. Wychowując naszego syna mówiłem mu, że nie jest dla mnie istotne jaki wybierze zawód, byłem pewien, że znajdzie sobie drogę do ciekawego życia. Natomiast podkreślałem, że najważniejszym dla mnie jest by był dobrym człowiekiem. I nie zawiodłem się. Mamy kochającego, mądrego syna. A od 6 lutego również wnuczkę. Pełnia szczęścia.
- Jak wspominasz swojego tatę?
- Z czułością i miłością, ale daleko nie bezkrytycznie. Nie mam mu nic za złe, gdyż będąc sierotą od 9. roku życia i odrzucony przez dziadków, nie zaznał miłości od rodziców ani nie miał modelu wychowawczego w stosunku do własnych dzieci. Musimy również pamiętać, że stracił dwoje dzieci i pierwszą żonę w Holokauście. Byliśmy więc z moją młodszą siostrą chowani pod kloszem, niemalże nie spuszczani z oka. Zrobił jednak bardzo wiele dla Polski. Jako szef Orbisu w latach 1947 – 1957 odbudował zdewastowaną turystykę, a później jako szef zespołu filmowego Kamera wyprodukował ponad 50 filmów, dziś uważanych za najwybitniejsze dzieła powojennej kinematografii. W jego zespole tworzyli Munk, Has, Wajda, Polański, Skolimowski, Lesiewicz, Hoffman, Majewski, Petelscy, Stawiński, Konwicki, Hen i inni. Polska nigdy nie doceniła jego zasług i zamiast podziękowania, gdy po nagonce w marcowej prasie wyjeżdżał w grudniu 1968 r., musiał ukrywać się przed aresztowaniem w wagonowej ubikacji, w której zamknął go znajomy konduktor. Czego mnie nauczył? Żebym nigdy nie zapomniał skąd przyszedłem i był uczciwym, porządnym człowiekiem. Czy mi się to udało, zdecyduje potomność.
- Masz teraz dobry rok. Po 11 latach ukończyłeś film „Życie i śmierci Maxa Lindena”. Opowiedz o nim. Max Linden był interesującym i jednocześnie mało znanym aktorem kina niemego.
- 13 Maja w Warszawie w ramach festiwalu Millenium 21 Docs Against Gravity odbyła się premiera filmu Edwarda Porembnego pod tytułem „Życie i śmierci Maxa Lindera”. Edwarda poznałem na festiwalu w Galway w 2011 r. Dwa lub trzy lata później, po lekturze mojej książki „Pollywood: jak stworzyliśmy Hollywood”, Porembny zwrócił się do mnie z propozycją zostania konsultantem historycznym w jego nowym filmie o Maxie Linderze. Na początku moja rola sprowadzała się tylko do tego. Max Linder dla historyków filmu był postacią wyjątkową. Był pierwszym europejskim aktorem, który w okresie filmu niemego zrobił zawrotną karierę w Hollywood, po czym przegrywając wyścig popularności ze swoim uczniem, Charlie Chaplinem, wrócił do Europy i tam już nie mógł się odnaleźć. Miał wszystko, sławę, pieniądze, piękną, dużo młodszą od siebie żonę - w tym również konkurował z Chaplinem, maleńkie dziecko, a zjadała go zazdrość. Jego zazdrość o sławę Chaplina szybko przeistoczyła się w zazdrość o żonę. W końcu, w 1925 r., u szczytu powodzenia w Europie, tego samego dnia, w hotelu oboje popełnili samobójstwo, a być może najpierw Max zabił żonę, a potem siebie, tego już się nigdy nie dowiemy. Liczba mnoga w tytule nie jest pomyłką, ani przypadkiem. Pięciokrotnie za życia ogłaszano śmierć aktora, ale o tym wszystkim widzowie dowiedzą się z filmu. Jako historyka filmu, reżysera i akademika zafascynował mnie epizod z życia Lindera, gdy wracając z St Petersburga został w Polsce porwany przez założyciela firmy produkcyjnej Siła, producenta Mordkę Towbina, w celu wyłudzenia pieniędzy od Aleksandra Hertza, właściciela konkurencyjnego studia Sfinks. Szkoda, że poza krótką wzmianką ten epizod nie wszedł do końcowej wersji filmu, ale z racji ograniczeń czasowych wszystkiego nie da się opowiedzieć. Gdy produkcja z wielu względów, głównie technicznych i finansowych, zaczęła się przedłużać, zmieniła się również moja rola w nim i objąłem funkcję executive producera. W Polsce ta pozycja jest błędnie przetłumaczona na producenta wykonawczego, tym samym odbierając tę rolę rzeczywistemu producentowi. Ale to już inna sprawa. W rezultacie powstał niezwykły film, który mam nadzieję, że spotka się z uznaniem widzów.
- Co było najtrudniejsze w realizacji tej produkcji?
- Najwięcej satysfakcji przyniósł mi efekt końcowy, czyli, że powstał nietuzinkowy, ciekawy film o dawno zapomnianym geniuszu filmu niemego. Co było najtrudniejsze? Przebijanie się przez biurokrację i arogancję TVP za rządów PiS. „Życie i śmierci Maxa Lindera” jest międzynarodową koprodukcją. Polsko, amerykańsko, francusko, kanadyjską – i pewnie zapomniałem jakiś inny kraj. TVP, która była koproducentem mniejszościowym, z jakieś powodu zachowywała się jakby była jedynym producentem tego projektu. Film opiera się głównie na materiałach archiwalnych zebranych z całego świata i dokręconych scen w trakcie produkcji. Reżyser wykonał iście tytaniczną pracę, by technicznie zdjęcia z lat 10. i 20. XX wieku zgrały się z inscenizacjami zrealizowanymi w XXI wieku i mu się to znakomicie udało. W każdym kraju obowiązują inne prawa autorskie dotyczące zakupu materiałów archiwalnych. Niestety prawa obecnie istniejące w Polsce są tak inne i za przeproszeniem, powiem upierdliwe, że samo przyjęcie przez TVP gotowego filmu do eksploatacji zajęło ponad półtora roku. Tylko w Polsce. Obecnie obowiązujące prawo zachowanie wizerunku i brak podziału na osoby prywatne i publiczne powoduje, że wielu reżyserów i producentów zagranicznych wręcz boi się kręcić filmy w Polsce. Jestem jednym z nich. A zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z niechętną, zadufaną we własną władzę ekipą.
- Czy planujecie promocję i dystrybucję tego filmu w USA?
- Tak, bardzo byśmy chcieli. Na razie film ruszył w tournée festiwalowe. Muszę przyznać, że nie jest to łatwa droga. Z upływem czasu selekcjonerzy festiwalowi zrobili się binarni, myślący zero-jedynkowo. Albo, albo. A ten film jest dosyć trudny do zero-jedynkowego zakwalifikowania. Historycznie, jest to film dokumentalny i dołożyliśmy olbrzymiego wysiłku, by mówił prawdę o naszym bohaterze i epoce, w której żył. Technicznie natomiast określiłbym go jako dokument artystyczny fabularyzowany, z prostej przyczyny, że technologia filmu niemego a dzisiejsza to dwie różne bajki.
- Linden to niesamowita postać. Robił po pięć filmów tygodniowo, w naszych czasach nie jest to możliwe. Jak możesz go ocenić z pozycji Twojego doświadczenia filmowego?
- Musimy pamiętać, że początkowo filmy były krótkie, tzw. jednorolkowe, czyli nie dłuższe niż dziesięć minut. Były to czarno-białe, nieme historyjki w kilku scenach, zazwyczaj kręcone w dekoracjach i bez skomplikowanego oświetlenia. Prąd elektryczny był jeszcze w powijakach. Aktorzy wymyślali karkołomne gagi, odgrywali je sami, bez dublerów ani kaskaderów. Tak, można było wówczas nakręcić film w jeden dzień. Musimy pamiętać, że pierwszy film pełnometrażowy w Hollywood powstał dopiero w 1913 r. Był nadal niemy. Wyprodukował go nasz rodak, urodzony w Warszawie, Samuel Goldwyn i nosił tytuł „Mąż Indianki”. Pierwsze synchroniczne słowa z ekranu padły dopiero w 1927 r. z ust innego naszego rodaka, urodzonego w Sieradzu, Ala Jolsona. „Wait a minute… Wait a minute… You ain’t heard nothing yet” powiedział w filmie śpiewak jazzbandu.
- Piszesz kolejną część swej książki „Pollywood”?
- Sądząc ze wszystkich znaków na niebie i ziemi „Pollywood III: żyjemy w ich snach” powinna ukazać się w trzecim kwartale tego roku. Nie myślałem, że pisanie jej zajmie mi prawie sześć lat. Nie będzie, jak poprzednie dwa tomy, obejmowała 10 lub więcej bohaterów. Tym razem skupiłem się na czterech. Po skończeniu dużych rozdziałów o Helenie Rubinstein, Fredzie Zinnemannie i Ryszardzie Bolesławskim zabrałem się do pisania o Bronisławie Kaperze, którego dobrze znałem. W czasie kwerendy zorientowałem się, że z niewiadomych powodów ten słynny kompozytor, urodzony w Warszawie, zdobywca Oscara nie doczekał się porządnej biografii ani monografii, a informacji jest bardzo mało i co gorsze rozsiane są po całym świecie. I wtedy Magda Grzebałkowska podpowiedziała mi, że w poszukiwaniach materiałów o Krzysztofie Komedzie natknęła się na nigdy nie opublikowane stenogramy nagrań wywiadów z Kaperem przeprowadzonych przez Irene Atkins Kahn. I znowu zatoczyło się koło. Iris, którą również poznałem, była archiwistką Akademii Filmowej i pracowała w American Film Institute, gdy tam studiowałem. Zadzwoniłem więc do Instytutu i dostałem pozwolenie na użycie tych rozmów. I nagle rozdział rozrósł się do osobnej książki „Bronisław Kaper: od początku do końca”, a prace nad trzecim tomem stanęły na jakiś czas w miejscu. W tej chwili jestem w trakcie kończenia czwartego i chyba ostatniego już rozdziału, a jego bohaterką jest urodzona w Augustowie Rose Pastor Stokes. Pastor Stokes wywarła olbrzymi wpływ na amerykańską publicystykę i politykę lat 20. i 30. Była ubogą polską Żydówką, która poślubiła jednego z najbogatszych Amerykanów, co ciekawsze protestanta, Grahama Phelpsa Stokes’a. Była zatem pierwszym polskim Kopciuszkiem.
- Jakie masz dalsze plany?
- Jesteśmy obecnie w okresie postprodukcji dwóch pełnometrażowych filmów dokumentalnych. Pierwszy z nich jest o Idzie Kamińskiej, jedynej po II wojnie światowej polskiej aktorce nominowanej do Oscara, za rolę w czeskim filmie „Sklep przy głównej ulicy”, byłej dyrektorce Teatru Żydowskiego w Warszawie, emigrantce ’68. Producentem i reżyserem tego projektu jest Dawid Szurmiej. Film powinien wyjść na ekrany w ostatnim kwartale tego roku. Podobnie jak w „Pollywood” Pawła Ferdka i „Życiu i śmierciach Maxa Lindera” Porembnego pełnię w nim funkcję Executive Producera. Drugi film jest opowieścią o Marianie Turskim, jednym z ostatnich żyjących jeszcze więźniów Auschwitz i Terezina, jedynym już chyba dzisiaj kompasem moralnym mieszkającym w Polsce. Marian, który w połowie lat 60. maszerował z pastorem Martinem Lutherem Kingiem w Selmie, w obronie praw obywatelskich i praw człowieka, poświęcił swoje życie walce z przemocą i nietolerancją. Dziś jest już postacią światową. Pomysłodawcą i reżyserem jest znany operator i reżyser filmów dokumentalnych, nasz przyjaciel Andrzej Wolf. Moja żona Majka i ja jesteśmy, wraz z Andrzejem i jego żoną Anią, producentami tego filmu, odpowiedzialnymi za cały projekt.
W zeszłym roku wyszła w Polsce moja nowa książka „Sztuki sztuk 3”, która składa się z trzech sztuk teatralnych: „Labirynt 53/54”, „Dom pod lasem, czyli traktat o narodzie, honorze i ojczyźnie” oraz „Mayer i Ska”. Dwie pierwsze dwa lata i rok temu doczekały się czytań performatywnych z udziałem znakomitych aktorów: Adama Woronowicza, Mirosława Zbrojewicza, Włodzimierza Pressa oraz Sławomira Hollanda. Obecnie jesteśmy w trakcie poszukiwania w Polsce teatru lub teatrów, by je w pełni wystawić. Jeśli macie pomysł jak to zrobić, jestem otwarty na wszelkie sugestie.
Rozmawiały Agata Drogowska, Marta J. Rawicz