Nasza praca to walka na wojennym froncie

2020-04-26 18:15

Każdego dnia ryzykuje zdrowiem i życiem, ale zapewnia, że nie wyobraża sobie, by mogła robić coś innego. Jolanta Kozioł (45 l.), pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii w nowojorskim szpitalu Elmhurst, opowiedziała nam jak wygląda jej praca w czasie epidemii w najbardziej nią dotkniętym mieście świata.

- Nowojorczycy każdego dnia o godzinie siódmej wieczorem robią owację dla pracowników medycznych, czy to miłe uczucie?

- Tak. W tych ciężkich czasach, kiedy każdy zmaga się ze skutkami pandemii, jako pielęgniarka ciągle spotykam się z oznakami sympatii i wdzięczności. Polskie sklepy, organizacje dbają o nas. Niedawno dostałam paczki ze słodyczami, którymi obdzieliłam kilka szpitalnych oddziałów. Nasza praca obecnie wygląda jak na bojowym froncie. Nasz wróg jest niewidzialny, ale zbiera śmiertelne żniwo. Dlatego, wszelkie oznaki sympatii i wsparcia są dla nas bardzo ważne.

- Szpital, w którym Pani pracuje znajduje się w epicentrum pandemii. Nie boi się Pani?

- Nie myślę o tym, wychodzę codziennie do pracy i nie zastanawiam się, czy mogę zachorować, czy też umrzeć. Robiłam test i jestem zdrowa. Praca pielęgniarki jest dla mnie misją. Marzyłam by nią zostać od 13. roku życia mieszkając jeszcze w Polsce, w Grajewie. W USA spełniłam swoje marzenie, nie wyobrażam sobie bym mogła w życiu robić coś innego.

- Jest Pani z chorymi w najgorszych chwilach ich życia....

- Tak. Kiedy ludzie się rodzą i umierają, wymiotują, mają biegunkę. Kiedy nie mają make-up i mają włosy w nieładzie. Wobec choroby i śmierci każdy jest równy. Ale jesteśmy z pacjentami też w najpiękniejszych chwilach życia, kiedy zdrowieją i ratujemy im życie. Ludzie nie mają pojęcia jak bardzo jest to ciężka praca, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Mojej koleżanki mąż ciągle jej powtarza, że pielęgniarki dobrze zarabiają. Ostatnio dostał od niej za to kapciem po głowie. W naszym szpitalu są ludzie z całego świata. Jest to zderzenie kultur i języków. Pacjenci mówią w 50 językach. Ja oprócz angielskiego mówię też po hiszpańsku.

- Co Pani daje największą siłę?

- Modlitwa. Nie rozstaje się z różańcem i obrazkiem, które przywiozłam ze swojej niedawnej pielgrzymki do Guadalupe. Mam sporo pacjentów chorych na wirusa z Meksyku i oni znają Matkę Boską Guadelupane. Daję im jej obrazki, które przywiozłam z pielgrzymki. Niestety ksiądz do chorych nie przychodzi. Wiem, że nie ma w życiu przypadków. Wierzę, że Pan Bóg nas uratuje od tej pandemii.

- Chorzy na wirusa umierają w samotności...

- Tak. Rodziny nie mogą ich odwiedzić. Ludzie z Polski z różnym skutkiem przez internet poszukują w nowojorskich szpitalach swoich bliskich. Czasem uda im się z najbliższymi zamienić kilka słów przez telefon. My nie możemy chorych nawet potrzymać za rękę bez zdejmowania rękawiczek. Wśród chorych na wirusa są pacjenci w różnym wieku. Opiekowałam się ostatnio 49-letnią samotną matką trójki dzieci. Innego dnia zajmowałam się też detektywem nowojorskiej policji. Złapał mnie za rękę mówiąc, że bym go nie zostawiała, bo boi się umrzeć. Odszedł po dziesięciu minutach. Dużo ludzi myśli, że jeśli chorzy oddychają przy pomocy respiratora to stanie się cud, a niestety tak nie jest zawsze. Ludzie odchodzą szybko, nagle brakuje im tlenu. W powietrzu czuje się strach, ale nie należy się bać, trzeba to przetrwać. Na szczęście jest też sporo wyzdrowień.

- Jak Pani rodzina znosi tą całą sytuację?

- Mój 12-letni syn cztery tygodnie temu wyprowadził się do mojej córki. Ona ma 24 lata, uczy matematyki w szkole średniej i pracuje z domu. Święta Wielkanocne spędziłam rozmawiając z dziećmi na wideokonferencji.

- Co Pani zrobi kiedy pandemia się skończy?

- Wyjadę gdzieś na bezludną wyspę, ale pewnie szybko z niej wrócę, bo zacznę tęsknić za swoją pracą. (śmiech)

Rozmawiała Marta J.Rawicz