„Super Express”: - Jak znalazłaś się w USA?
Ewa Sama: - Miałam 21 lat, chodziłam do liceum w Poznaniu do klasy biologiczno-chemicznej, bo myślałam, że będę chirurgiem- onkologicznym, jak mój tato. Chciałam pomagać ludziom, ale ostatecznie wybrałam finanse i studia na Akademii Ekonomicznej. Na trzecim roku przyjechałam do USA. Byłam ciekawa świata i życia. Chciałam zwiedzać i poznawać inne kraje i inne kultury. Jako osiemnastolatka pojechałam w podróż autostopem po Europie. Było wspaniale. Mój tato był zagorzałym żeglarzem i narciarzem, wspólnie z bratem jeździliśmy na obozy żeglarskie, mam nawet patent żeglarza. Część wakacji zawsze pracowałam, bo lubiłam mieć swoje pieniądze. Byłam też bardzo samodzielna, zawsze chciałam mieć własne pieniądze. W wakacje zbierałam truskawki.
- Jak wspominasz swoje dzieciństwo?
- Było wspaniałe. Moi rodzice dali mi ogromne poczucie własnej wartości, co było dla mnie skarbem na całe życie. Od najmłodszych lat powtarzali mi, że wierzą we mnie i że są ze mnie bardzo dumni, wspierali każdą moją decyzję i powtarzali bym zawsze była sobą. W naszym domu bardzo liczyła się edukacja.
- 16 czerwca w USA, a w Polsce 23 czerwca przypada Dzień Ojca, jaki jest twój tata?
- Był..., bo zmarł 27 lat temu. Jego odejście było dla mnie najgorszą tragedią, która mnie spotkała w życiu. Był niesamowitym człowiekiem, moim przewodnikiem, przyjacielem i mentorem. Uwielbiał jazz. Był także zapalonym miłośnikiem literatury, historii, sztuki i malarstwa. Kochał czytać książki, jazdę na nartach. Był chirurgiem onkologiem z powołania, to była jego misja, taki podręcznikowy doktor Judym z powieści „Ludzie bezdomni” Stefana Żeromskiego. Tata był bardzo skromnym człowiekiem, który całe życie czytał, dokształcał się. Robił to, co kochał, a ja widziałam, jaką radość sprawia mu pomaganie innym. Pacjenci go kochali. Zdawał sobie sprawę, jak ważna jest znajomość języka angielskiego. Że, jest to furtka do całego świata i karta przetargowa na przyszłość. Dlatego, pomimo, że w liceum w klasie biologiczno-chemicznej miałam język niemiecki i rosyjski, to prywatnie uczyłam się angielskiego. W nagrodę tato wysłał mnie do Londynu na kurs językowy. I maturę i egzaminy na studia zdawałam z angielskiego. Po śmierci taty, gdy nie mogłam poradzić sobie z jego brakiem, wyjechałam do USA. Też z myślą o tym, by lepiej nauczyć się angielskiego.
- Nie żałujesz, że wyjechałaś do USA?
- Nie, bo jest to kraj, który daje każdemu te same możliwości i szansę na spełnianie swoich marzeń. Pamiętam, że ze swoim mężem Michaelem zaczynaliśmy nasze życie w klitce w Nowym Jorku z jego niebotycznymi długami za studia medyczne do spłacenia.
- Co jest dla ciebie w życiu najważniejsze?
- Moja rodzina. Wychowywanie moich trzech synów Mikołaja (22 l.) Łukasza (20 l.) i Mateusza (17 l.) i prowadzenie domu. Uwielbiam być matką i dbać o dom. Kocham gotować, piec i eksperymentować, to dla mnie doskonały relaks.
- Jak Ci się mieszka w ekskluzywnej dzielnicy Miami Pinecrest?
- Bardzo dobrze, bo miejsce to jest uważane za jedno z najbezpieczniejszych w Miami. Jest tu rodzinnie i bezpiecznie i są tu wysokiej jakości szkoły publiczne i prywatne.
- Twój dom to prawdziwy pałac.
- (śmiech) Dziękuję, prawda, jest bardzo przestrzenny, ma 10 pokoi, jest parterowy, jak wiele w Miami ze względu na występujące tu huragany. Kiedy z mężem go kupiliśmy, był do generalnego remontu, ale daliśmy radę. Moim ulubionym miejscem w domu jest kuchnia. Uwielbiam zapraszać gości i chętnie gotuje wtedy gołąbki, kiełbasę, pierogi i bigos, albo grillowany w całości filet mignon, czyli polędwicę wołową. Podaje też sałatki, ale najbardziej lubię Amerykanów uczyć polskich smaków.
Rozmawiała Marta J. Rawicz