Gdy Carl Goldman (67 l.) z Santa Clarita w Kalifornii kupował dla swojej żony Jeri 16-dniowy rejs do Południowej Azji pod choinkę, nie podejrzewał, że ta decyzja wywróci ich życie do góry nogami. Jest jednym z 3,5 tys. pasażerów statku „Diamond Princess”, których poddano przymusowej kwarantannie na pokładzie u japońskich wybrzeży. Niestety, znalazł się również w grupie ponad 700 osób, u których wykryto COVID-19.
Zdiagnozowano go wstępnie na pokładzie wojskowego samolotu, którym na rozkaz amerykańskich władz ewakuowano go z Japonii do USA. Po krótkim pobycie w bazie wojskowej w Solano County w Kaliforni przewieziono go do ośrodka biokontroli w Omaha w Nebrasce. Tam 17 lutego potwierdzono u niego obecność wirusa. Carl przyznaje, że był zdziwiony. Jak mówi, czuł się po prostu lekko przeziębiony. Pod ścisłą opieką lekarzy był przez 10 dni. W izolacji świętował swoje 67. urodziny. Personel medyczny zadbał o tort, bez świeczki, której nie przewiduje regulamin, i odśpiewał sto lat za pośrednictwem telekonferencji. Po 10 dniach 67-latka przeniesiono na mniej restrykcyjny oddział Nebraska Medicine w Omaha. I choć minął już ponad miesiąc, właśnie po raz kolejny okazało się, że test na koronawirusa dał wynik pozytywny.
– Podwójny pech. Choć na początku tygodnia wymaz z nosa był negatywny, teraz wymaz z nosa jest pozytywny, a z gardła niejednoznaczny – pisze na swoim blogu, na którym dzieli się wrażeniami z kwarantanny. Przyznaje, że doskwiera mu samotność, ale cieszy się, że jego żona, po tygodniach odosobnienia, w końcu mogła wrócić do domu. – Doskonale rozumiem, że tu muszę teraz być i muszę się tego pozbyć, zanim mnie wypuszczą – przyznaje. Jak mówi, stara się nawadniać izotonikami i być aktywnym na tyle, na ile to możliwe w niewielkim pokoju. Każdego dnia stara się przejść min. 10 tys. kroków.