Jedzie do Nowego Jorku z filmem o gdańszczance. „Jestem bardzo ciekaw reakcji publiczności”

2024-08-06 0:17

Nowojorscy widzowie Greenpoint Film Festival znajdą się wśród nielicznych, którzy będą mieli szansę zobaczyć na kinowym ekranie wyjątkowy obraz. W sobotę 10 sierpnia o godz. 4.30 pm w Film Noir Cinema pokazany zostanie film „Zielony atrament” o wybitnej gdańszczance, nieżyjącej już twórczyni inżynierii dźwięku i wykładowczyni Politechniki Gdańskiej Mariannie Sankiewicz- Budzyńskiej. Reżyser filmu Paweł Wyszomirski (44 l.) opowiedział nam o pracy nad filmem i dalszych planach.

- „Zielony atrament” to film poświęcony znanej w Gdańsku i kręgach radiowych postaci. Scenariusz napisało samo życie?

- Zrealizowałem go zainspirowany postacią legendarnej twórczyni inżynierii dźwięku, wybitnej pedagożce z Politechniki Gdańskiej Mariannie Sankiewicz. Natomiast warstwa fabularna jest fikcyjną opowieścią zbudowaną ze wspomnień wychowanków Marianny i studentów, które przełożyłem na współczesny świat i bohaterów. Mój film miał bardzo prostą inspirację. Stanąłem przed wyzwaniem zrobienia filmu o wspaniałej osobie, której nigdy nie poznałem w taki sposób, żeby nie zanudzić widza i równocześnie być wiernym postaci. Reszta wzięła się z wyobraźni, szczęścia, przewrotności i uporu.

- W Twoim filmie występują Magdalena Zawadzka i Leszek Możdżer, jak udało Ci się ich namówić na współpracę?

- Miałem wyjątkowe szczęście, ale często mówi się o tym, że na takie zbiegi okoliczności trzeba zapracować. Po pierwsze, mieć ciekawy projekt, a po drugie zaproponować udział w nim w dobrym momencie. Zarówno pani Magdalena jak i pan Leszek są ludźmi szalenie zajętymi, ale udało mi się spotkać ich w takiej chwili, kiedy mogli mi poświęcić swój czas .To są bardzo serdeczni ludzie i dostałem od nich bezcenny kawałek ich talentu. Żartobliwie mówimy o tym, że to Marianna cały czas wszystko koordynuje, bo jedną z jej wybitnych umiejętności była zdolność łączenia ludzi różnych specjalizacji i talentów.

- Pani Magdalena jest gwiazdą wielkiego formatu. Nie było napięć na planie?

- Nie. Ona jest rzadkim połączeniem profesjonalizmu, wysokiej kultury i ogromnego ciepła. Jestem pod ogromnym wrażeniem klasy pani Magdaleny i to zarówno w sferze aktorskiej, ale też po prostu ludzkiej. Wspaniale jest obcować z kimś tak ogromnej kultury i życzliwości. Nie odczułem ani przez moment żadnego gwiazdorstwa czy niedostępności. To była sama przyjemność.

- Były jakieś przygody w czasie produkcji?

- Bardzo zależało mi, żeby w scenariuszu znalazł się fortepian. Ale sam fortepian to za mało, ktoś musi na nim grać. Od razu wymarzyłem sobie scenę z Leszkiem Możdżerem. Nie dlatego, że jest rozpoznawalny, ale dlatego, że ma pewne poglądy i wiedzę na temat dźwięku, jako zjawiska fizycznego. I to bardzo pasowało do „Zielonego atramentu”. Marzyła mi się scena choćby mijania się na korytarzu. Tymczasem sprzyjało mi szczęście filmowca. W czasie przygotowań do filmu Leszek Możdżer wystąpił na uroczystym koncercie z okazji 70-lecia wydziału WETI politechniki Gdańskiej. Po poruszeniu nieba i ziemi udało mi się uzyskać zgodę na zarejestrowanie jednego utworu z tego koncertu. Nie mieliśmy osobistego kontaktu. Rozmawialiśmy tylko kilka minut podczas próby. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że pan Leszek nie tylko zgodzi się na użycie muzyki w filmie, ale też zaimprowizuje specjalny dedykowany utwór dla Marianny Sankiewicz. To był jeden z tych momentów, kiedy uwierzyłem, że jakaś siła pcha mnie, żeby ten film jednak powstał.

- Jaki będzie Twój kolejny film?

- Myślę, że jestem już gotowy zmierzyć się z pełnym metrażem, chociaż bardzo polubiłem 50-minutowy format telewizyjny. W Polsce lubi się reżyserów, którzy sami piszą swoje historie. Mam rozpoczęte dwa scenariusze, jeden o odnajdywaniu miłości w późniejszym wieku, a drugi jest o tym, że wydarzenia sprzed 100 lat mogą ciągle wpływać na nasze traumy, mimo że żyjemy już w innych czasach. Obydwa oparte są na prawdziwych historiach. Ale przyznaję, że marzy mi się, że znajdę scenarzystę i tekst, który ze mną zarezonuje. Chcę zrobić swój pierwszy fabularny film pełnometrażowy. Tylko tyle i aż tyle, bo to jest długi proces. Łatwo stracić koncentrację, rozproszyć się, zająć innymi sprawami. Prawdą jest, że do pewnego momentu nikt na twoje filmy nie czeka, nie przysyła maila z przypomnieniem. Trzeba walczyć samemu. Trzeba mieć rozpoczętych kilka projektów równocześnie. Chciałbym nie wypaść z tego rytmu. Marzeniem jest też to, żeby dzielić czas między robienie filmów i długie wyprawy rowerowe, które zaspokajałyby moją ciekawość świata.

- Co było najtrudniejsze w realizacji tej produkcji?

- Było trudne to, że zrealizowaliśmy fabułę w budżecie dokumentalnym, ale to ciekawostka mało istotna dla widza. Najciekawszy był proces przywoływania Marianny Sankiewicz do ekranowego życia, co udało się dzięki Magdalenie Zawadzkiej, ale zrobienie tego bez efektów specjalnych spędzało mi sen z powiek. Obawiałem się, że chciałem zrealizować zbyt zwariowany pomysł. Dlatego ogromną satysfakcją było dla mnie to, że ten efekt spodobał się zarówno starszemu pokoleniu, a nawet moje dzieci nie odczuły w tym filmie fałszu. A to moi najlepsi krytycy.

- Czego spodziewasz się po projekcji w USA?

- Nie mam oczekiwań, ale jestem bardzo ciekaw reakcji publiczności. Mój film powstał z bardzo lokalnej historii, ale moim marzeniem od początku było, żeby dotykał spraw uniwersalnych. To będzie duży sprawdzian czy nowojorskich widzów ta historia będzie w ogóle obchodzić. A może zwrócą uwagę na coś innego niż widzowie w Polsce? Dobrze, jeśli będzie krytyka, źle jeśli będzie obojętność. Jestem ciekawy, co z tej historii odczytają widzowie. Sam fakt zaproszenia na Greenpoint Film Festival jest wyróżnieniem.

- Marzy Ci się kariera w Hollywood?

- Chcę robić filmy. Takie, w które można się zaangażować całym sobą i takie które będą intrygować widza. Jeżeli Hollywood też tak chce, to wspaniale. Może kiedyś się spotkamy. To na pewno w kulturze popularnej najbardziej prestiżowa droga do robienia filmów...

Rozmawiały Marta J. Rawicz, Agata Drogowska