VIII Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Artura Rubinsteina w Łodzi trwał od 17 do 26 października. Złożyły się na niego koncerty, wystawy, pokaz filmowy, seminarium, spotkania literackie, kurs mistrzowski i wystawa fotograficzna pokonkursowa. Organizatorem Festiwalu jest Fundacja Kultury i Biznesu we współpracy z Międzynarodową Fundacją Muzyczną im. Artura Rubinsteina. Honorowy patronat nad nim sprawuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a wśród partnerów i sponsorów Festiwalu nie zabrakło Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. Dyrektorem festiwalu jest Wojciech Stanisław Grochowalski, natomiast gościem honorowym była Ewa Rubinstein - córka wielkiego polskiego pianisty. Tuż przed festiwalem spotkaliśmy się z artystką na długiej rozmowie.
- Jakie to uczycie być córką, tak sławnego człowieka jakim był i nadal pozostaje Artur Rubinstein?
- Tak, wszyscy, którzy mają sławne osoby w rodzinie, będą mówić to samo. To ma dobre i niedobre strony. To jest i fantastyczne, i ciekawe, i czasami też bardzo trudne. W takich rodzinach czasami normalne relacje nie są normalnymi relacjami. Osoba, która obdarowana jest takim talentem i osobowością żyje inaczej niż inni ludzie i rodzina musi się do tego jakoś przyzwyczaić, zaadoptować i przystosować. I to czasami stwarza trudności. Ojciec i matka dużo podróżowali. Jak byliśmy mali, to im towarzyszyliśmy, ale potem nie mogliśmy. Byliśmy w szkole, a rodziców nie było miesiącami. To są trudne momenty dla dzieci.
- Urodziła się pani w Argentynie i później mieszkała pani w Paryżu...
- Miałam się urodzić w Warszawie, gdzie żyła moja babcia. Matka mojej matki. W tamtym czasie ojciec miał tournee w Ameryce Południowej - tam jest zima, kiedy u nas jest lato i na odwrót. Pojechali tam razem, matka była w ciąży, w zaawansowanej ciąży i mieli nadzieję, że zdążą z powrotem na poród do Polski. Ojciec odniósł podczas tego tournee wielki sukces i doszło mu jeszcze kilka koncertów. Było już późno i mama nie chciała rodzić na statku. Zostali w Argentynie, mama nie mówiła wtedy po hiszpańsku, później już znała język i mówiła po hiszpańsku bardzo dobrze, ale nie miała żadnej przyjaciółki ze sobą i było jej bardzo trudno. Kiedy mama była w szpitalu, mój ojciec poszedł do opery na „Śpiewaków norymberskich” Wagnera i dlatego dzisiaj nazywam się Ewa.
- Lubił pani ojciec Wagnera?
- Kiedyś lubił… a potem już nie. Jak był młodym człowiekiem, to go lubił. To skomplikowana historia.
- Z Argentyny pojechaliście państwo do Paryża...
- Wróciliśmy do Paryża, bo tam mieszkali moi rodzice. Mieliśmy tam mieszkanie. Ojciec mieszkał tam jeszcze przed ślubem. Zajmowaliśmy mały pawilonik oddzielony ogrodem od dwóch pokoi. Wszystko to było przeznaczone do mieszkania dla jednej osoby. Była tam łazienka, sypialnia i tam moi rodzice, nasza niańka, mój brat - który urodził się półtora roku później w Warszawie - i ja mieszkaliśmy, wszyscy razem. Pięć osób w mieszkaniu jednoosobowym. Pierwsze pięć lat tam mieszkałam. Były oczywiście w tym czasie i długie podróże. Byliśmy raz jeszcze w Południowej Ameryce, spędziliśmy tam lato, gdzie pojechaliśmy wszyscy razem.
- Wydawać by się mogło pani Ewo, że talentu w rodzinie u pani nie brakowało. Nie tylko ojciec, bo przecież pani mama była utalentowana tancerką, pani jest uznanym na świecie fotografem i kto jeszcze?
- Mam brata Johna, który gra w teatrze i któremu przyznano Tony Award...
- Ale także i pani dzieci?
- Dzieci nie bardzo, to znaczy jeden syn jest muzykiem, ale córka pracowała w banku i jest już na emeryturze.
- Pani wnuk zdaje się jest także sławnym aktorem?
- Jaki wnuk? To jest właśnie mój najmłodszy brat John. Było nas czworo dzieci. Ja jestem najstarsza, potem mój brat Paweł, który się urodził w Warszawie, a potem była wojna, pojechaliśmy do Stanów, a tam w Kalifornii się urodziła Alina, która jest lekarzem psychiatrii i John, który jest muzykiem, kompozytorem, aktorem, reżyserem i profesorem. John robi wszystko (śmiech).
- Pani także była aktorką?
- Przed ślubem byłam aktorką i tancerką. Potem ślub i urodziłam trójkę dzieci. Moja mama też była tancerką, nie profesjonalną, ale za to bardzo dobrą.
- Właśnie… pani mama. Dużo się mówi o pani ojcu, a jakby, o pani mamie, mniej. Jaka była pani mama?
- Była piękna, śmieszna, miła, inteligentna, muzykalna. Oh! Fantastyczna kucharka. Wydała książkę kucharską i nawet wydana była też po polsku. Ta książka już miała siedem wydań w Polsce.
- Zostało coś w pani kuchni z przepisów pani mamy?
- Oj, oj, wszystkie zostały. Oczywiście mam w domu książkę mojej mamy. Nawet pomagałam mamie podczas jej pisania. Tak, było dużo pracy z nią.
- Mieszkałyście wtedy panie tutaj w Nowym Jorku?
- Tak.
- Jak wyglądało wasze życie tutaj?
- Matka moja mieszkała na stałe wtedy w Paryżu, ale przyjeżdżała tutaj zawsze na święta.
- A pani ile lat mieszka w Nowym Jorku?
- Mieszkam w Nowym Jorku 56 lat, od 1968. Mieszkałam tam już wcześniej w latach 1939-1940 i także w latach 1953 – 1956.
- Wtedy zdaje się zaczęła się pani zajmować fotografią...
- Tak, od rozwodu, to wszystko zaczęło się wtedy. Przedtem 12 lat byłam żoną i matką i tak dalej.
- Wyrobiła pani bardzo duże nazwisko w świecie jako fotograf. Jak to było?
- Miałam szczęście. Zaczęłam późno i miałam już za sobą kawał solidnego życia i wiele przeżyć i wszystko się tak ułożyło. Nie studiowałam fotografii, jak początkujący młodzi ludzie to robią. Byłam już dorosłą osobą, ale miałam dużo do przekazania, wiec bardzo szybko nauczyłam się technik fotograficznych i potem się rzuciłam na fotografowanie. Nie byłam pewna czy będę dobra, ale miałam ogromne szczęście, że ludziom moje zdjęcia się podobały. Malutka wystawa w takim cafe na którą przyszedł krytyk z „New York Times” i coś się zaczęło dziać. Potem większa wystawa i potem zaczęłam pracować dla czasopism, magazynów...
- Vogue?
- Nie. To znaczy pracowałam dla Vogue, ale wcześniej były magazyny fotograficzne, Photographic Magazines, które robiły takie portfolia fotografom i ja tam miałam najpierw jakieś dziesięć fotografii, potem więcej...
- Czyli od razu praktycznie została pani zauważona?
- Tak, dosyć szybko. Od 70. roku była już jazda...
- A u kogo pobierała pani nauki?
- Oh, to jest zbyt skomplikowane żeby to tak opowiedzieć… Po prostu była osoba, która mnie nauczyła robić zdjęcia, jeszcze pod koniec mojego małżeństwa, w ostatnim roku mojego małżeństwa i już wtedy zaczęłam robić zdjęcia. Potem, jak przyjechałam do Nowego Jorku, to brałam kilkakrotnie udział w takich warsztatach u znanych osób, żeby się uczyć techniki i poznać, jak można robić to inaczej.
- Pani styl fotografii jest dość charakterystyczny, czarno-biały i z jednej strony lubi pani fotografować puste miejsca, ale nie ucieka pani też od fotografowania ludzi...
- No tak. Te puste miejsca nigdy nie są takie puste dla mnie. Fotografując je odczuwam obecność ludzi, którzy w nich przed momentem byli, albo za moment w nich będą i to jest dla mnie bardzo takie emocjonalne przeżycie.
- Pani zdjęcia głównie są czarno-białe. Czy eksperymentowała też pani z kolorem?
- Musiałam, jak miałam na takie fotografie zamówienia, to musiałam robić kolor, ale patrząc przez obiektyw, widzę światło, cień, formę i to nie wychodzi przy kolorze, wiec kolor mnie nie interesuje. Moja agentka mi mówiła, że nawet jak robię zdjęcie w kolorze, to i tak wygląda na czarno-białe. Jest kilku znanych fotografów, pracujących w kolorze i to też jest piękne, ale inne, to nie jest mój język, ale doceniam prace innych.
- W fotografii robiący zdjęcie odsłania swoja osobowość … To prawda?
- Każde zrobione zdjęcie jest autoportretem osoby je robiącej. Można w fotografii oddać tylko to, co widzisz i co czujesz patrząc na obiekt. Fotografia dużo więcej mówi o osobie fotografującej niż o obiekcie fotografii. Dziesięć osób robiących zdjęcie w tym samym miejscu i każda z nich zwróci uwagę na coś innego. Prowadziłam kiedyś warsztaty na dwadzieścia osób i dałam im do zrobienia prace podczas tego tygodnia warsztatów i to było właśnie tak. Fotografowali w tych samych miejscach i każdy z nich zwracał na swoich zdjęciach uwagę na inny szczegół. Fotografia jest rzeczą absolutnie bardzo osobistą.
- Jadąc do Polski, do kraju pani rodziców, co pani czuje?
- Co ja czuję? Polska jest także troszeczkę moim krajem. Czuje się tam troszeczkę u siebie. Polska zawsze była dla mnie bardzo miła. Od wielu lat czuję się bardzo szczęśliwa, jak tam jadę. Mam tam wielu bliskich przyjaciół, bardzo bliskich, więc mam z Polską bardzo mocne więzy. Tym razem myślę, że będzie to pewnie moja ostatnia podróż, bo już za dwa lata będę miała 93 lata i myślę, że mogę być już wtedy ciut zmęczona, o ile będę jeszcze wtedy żyła.
- Mam znajomą, która ma lat 97 i pół - podobnie jak pani jest wulkanem energii, posiada wspaniałą pamięć i jest cały czas osobą niezwykle aktywną - ja sam bym chciał być w takiej formie dzisiaj - jaką panie prezentujecie w swoim wieku.
- Jeżeli będę się czuła tak, jak teraz, to zobaczymy jak będzie. Byłam bardzo wzruszona postawą prezydenta Cartera. On żyje sto lat i cały czas przejmuje się Ameryką. Myślał żeby zdążyć wziąć udział w wyborach i zagłosować przeciwko Trumpowi na Harris i zdążył!
- Skoro wspomniała pani o wyborach w USA, to czy można zapytać panią, na kogo w tych wyborach, odda pani swój głos?
- Czy nie można tego odgadnąć? To jest dziwne pytanie. Jak mogłabym zagłosować na tego Trumpa?
- Na pewno nie na Trumpa?
- Jezus Maria! Niech Pan Bóg broni! Ale nie ma sensu rozmawiać o polityce. Ona jest teraz zbyt skomplikowana. Czym tłumaczyć popularność Donalda Trumpa? Tu nie ma nic do tłumaczenia. Ludzie zrobili się bezkrytyczni i lubią, jak im ktoś tłumaczy - to jest czarne, a to jest białe i nie musicie się o nic martwić, bo ja wam powiem, co macie robić. Mój mąż był pastorem i zawsze powtarzał „Jest łatwiej wierzyć niż myśleć". Ludzie nie chcą myśleć. Wystarczy, że Trump powie im, jak jest i oni uwierzą w każde słowo, które on powie.
- A może Donald Trump jest po prostu mistrzem mówienia tego, co ludzie w danej chwili chcą usłyszeć?
- To jest jakaś sekta. Jakiś kult. Ludzie chcą słyszeć takie rzeczy, które im obiecują, że ich życie stanie się lepsze i prostsze: „Ja się wami zaopiekuje. Ja będę was bronił”. Ale on nic takiego nie robi. On nie jest nawet zdolny, aby poprawnie się wysławiać po angielsku… ale ludzi to nie obchodzi. Ludzi nie obchodzi, co on robi. Uznali, że Trump jest bogiem i to wszystko.
- Czyli nie wierzy pani, że Donald Trump jest w stanie uczynić raz jeszcze Amerykę wielką?
- O mój Boże, jeżeli ludzie jego wybiorą, to on zrujnuje wszystko. Kamala Harris będzie miała mój głos.
- A wracając do spraw polskich, jakie miasta, jakie miejsca są pani ulubionymi w Polsce?
- Nie byłam w wielu miastach, ale Łódź zdecydowanie jest moim najulubieńszym miastem w Polsce. Warszawa jest trochę za bardzo sterylna dla mnie. Mam w Warszawie wielu przyjaciół, ale nie jestem emocjonalnie z nią związana. Z Łodzią jest inaczej.
- Pani ojciec pochodzi z Łodzi, a pani mama skąd?
- Mama pochodzi z Litwy i mieszkała w Warszawie. Moja mama nie jest Żydówką. Jest Polką. Jej ojciec, a mój dziadek, był jednym z założycieli Filharmonii Narodowej w Warszawie. Był pierwszym dyrygentem Filharmonii, potem prowadził Operę. Był skrzypkiem i kompozytorem.
- Czyli ma pani jednak mocne więzi z Warszawą.
- Tam moi rodzice się spotkali. Wcześniej mój ojciec poznał mojego dziadka. Mój dziadek dyrygował koncertem, na którym występował mój ojciec jako solista. Ojciec był wtedy bardzo młody, a mojej mamy nie było nawet jeszcze na świecie. Następnym razem, kiedy mój ojciec grał w Warszawie moja mama miała 16 lat i oni spotkali się pierwszy raz na tym drugim koncercie. Między moim ojcem, a mamą była różnica wieku prawie 22 lat. Ona miała 16, a ojciec 38 lat.
- Miłość od pierwszego wejrzenia?
- Można tak powiedzieć, chociaż zajęło im trochę czasu, żeby tę miłość sfinalizować. Mój ojciec był mocno zajęty, były też w jego życiu inne kobiety. Moja mama zresztą poślubiła wcześniej kogoś innego.
- Też pianistę?
- Tak, Mieczysława Munza.
- Spotkała go pani kiedyś?
- Tak. Raz, czy dwa razy. Bardzo miła osoba. Prawdziwy dżentelmen. Munz był cudownym nauczycielem gry na fortepianie. On mieszkał także w Nowym Jorku. Uczył tutaj gry w sławnej szkole muzycznej The Juilliard Music School. Był bardzo znanym pianistą. Był jedynym nauczycielem sławnego polsko-amerykańskiego pianisty Emanuela Axa. Munz może nie był bardzo sławny, ale to był niezwykle utalentowany pianista. Był cudownym nauczycielem, ale nie miał osobowości do występów przed dużą publicznością. Do tego potrzebna jest ekstra zdolność. Musisz mieć tę rzecz w sobie, żeby występować. Mój ojciec to miał, mój brat John i ja to mam, ale pozostałe moje rodzeństwo tego nie posiada. Moja siostra gra cudownie na fortepianie. Jest błyskotliwą, niezwykle utalentowaną pianistką. Gra fantastycznie, ale amatorsko. Nie ma tego czegoś, co by pozwoliło jej na występowanie przed dużą publicznością. Jest za bardzo nerwowa i przestraszona kiedy musi grać przed większą publicznością. Szkoda, bo gra cudownie.
- Ile czasu zabrało pani ojcu żeby zostać sławnym pianistą?
- Około pięć lat. W wieku lat trzech zaczął grać na fortepianie, a w wieku siedmiu lat dał pierwszy koncert. W wieku lat dziesięciu studiował w Berlinie i dawał tam koncerty w Filharmonii. W wieku lat 17 wyjechał koncertować do Paryża i już nigdy więcej nie studiował. Grał koncerty, ponieważ jego rodzice nie mogli już mu zapewnić najlepszych nauczycieli. Nie było ich na to stać, a poza tym miał już dość niemieckich profesorów, którzy uczyli go przez siedem lat. Dlatego uciekł stamtąd. W repertuarze ojca była muzyka klasyczna, choć dla zabawy grał także tanga.
- To, co Polacy cenią u pani ojca najbardziej, oprócz fenomenalnego grania muzyki Chopina, to sposób, w jaki zareagował na brak na sali koncertowej polskiej flagi na koncercie dla ONZ w Kalifornii w 1945 roku.
- To było w San Francisco. To moja mama pierwsza zauważyła, że na sali nie ma polskiej flagi. Zauważyła to jeszcze przed koncertem, kiedy poszli na salę wypróbować fortepian i powiedziała o tym mojemu ojcu. Kiedy koncert się rozpoczął, ojciec odegrał hymn amerykański, jak to było w zwyczaju podczas wojny, po odegraniu którego zwrócił się do zebranych żeby powstali z miejsc, ponieważ teraz zagra hymn Polski - jego kraju - dla flagi którego zabrakło miejsca na sali. Hymn zagrał dwa razy, bardzo, bardzo powoli, następnego dnia prasa amerykańska pisała tylko o tym. Mnie na tym koncercie nie było. Miałam wtedy tylko 12 lat i chodziłam do szkoły.
- Kiedy pojechała pani pierwszy raz do Łodzi?
- Pierwszy raz byłam w Łodzi na wiosnę 1984 roku i powodem mojego przyjazdu było zaproszenie z Muzeum Sztuki Nowoczesnej, żeby zrobić wystawę retrospektywną i wystawili wtedy ponad 200 moich fotografii. Tak się zaczęło. Było coś w Łodzi, co mnie pociągnęło. Była taka autentyczna, taka realna. Po za tym ludzie, których tam spotkałam. To byli ludzie, których ówczesny rząd w Polsce za bardzo nie lubił i byli dla mnie bardzo interesujący. Poeci, artyści, aktorzy i to sprawiło, ze Łódź stała się dla mnie miejscem bardzo interesującym. Pomogło w tym uczuciu, jakie poczułam do Łodzi także uczucie, jakie miałam dla osoby w niej poznanej. Zakochałam się i to też pomogło. Kiedy byłam tam zajęta wystawą, dyrektor Muzeum Historii Miasta powiedział, że powinnam wrócić tutaj i popracować nad stworzeniem albumu o mieście. Tak też zrobiłam. Wróciłam tej samej jesieni i spędziłam w mieście trzy miesiące, chodząc po nim, od świtu do nocy, fotografując miejsca i robiąc mu portrety. Fotografowałam szpitale, cmentarze, place, fabryki i niestety, ponieważ nie miałam zbyt wielu przyjaciół w sferach rządowych, album się nie ukazał. Za każdym razem kiedy album gotowy był do druku, zawsze znalazł się ktoś, kto powiedział, że nie można tego publikować. To był jedyny sposób, w jaki mogli mnie ukarać za moje przyjaźnie. Nie mogli mi wiele zrobić, bo wiedzieli czyją jestem córką. Nie mogli mnie aresztować na przykład, ale nie opublikować mojego albumu, to mogli. Dlatego zrobili mi to trzy razy.
Myślałam, że ten album nigdy się nie ukaże i sprawa jest zamknięta, wtedy pojawił się pan Grochowalski, ponieważ ktoś mu opowiedział o moim albumie i że może on go zainteresować. Obejrzał moje fotografie i powiedział, że on to wydrukuje i wyda. I tak zrobił. Praca ze mną przy albumie o Łodzi sprawiła, że pan Grochowalski odkrył mojego ojca i zaczął słuchać muzyki klasycznej, której jak przyznał wcześniej nie słuchał. I tak się narodziła idea organizacji festiwalu imienia mojego ojca i początek fundacji. Pierwszy festiwal odbył się w roku 2008. Mój album pan Grochowalski wydał w roku 1989. Prawie 10 lat pracował nad organizacją pierwszego Festiwalu, ale przez te dziesięć lat stał się zażartym melomanem i stal się mecenasem i impresario młodych muzyków, pianistów w Polsce. To niesamowite, jak się zmieniło jego życie. Wszystko zaczęło się od tego albumu.
- Pani Ewo, dziękuję pani bardzo za rozmowę i życzę pani cudownego pobytu w Polsce wśród przyjaciół i cudownych wrażeń z koncertów i spotkań. Życzę pani szczęśliwej podróży i oczekujemy tutaj na pani powrót z Polski.
- Dziękuję bardzo. Ja zawsze spędzam wspaniale czas w Polsce i czasami aż muszę prosić pana Grochowalskiego żeby trochę zwolnił, ponieważ czas, jaki ma dla mnie przygotowany w Polsce jest niezwykle bogaty i obfituje w spotkania ze studentami, koncerty, wywiady i konferencje. Jest tego naprawdę bardzo dużo.
Rozmawiał Teodor Lisowski