Conrad Nowak

i

Autor: archiwum prywatne

Żałuje, że nie da się jednocześnie żyć w Polsce i w USA

2020-12-10 16:44

Urodził się w Chicago, dorastał w Warszawie i w USA. Dziś żałuje, że nie może żyć jednocześnie w Stanach i w Polsce. Conrad Nowak (46 l.), prawnik, samotny ojciec, wiceprzewodniczący Komitetu Miast Siostrzanych Chicago-Warszawa, były żołnierz wojsk specjalnych USA, który niedawno za swoją działalność na rzecz weteranów otrzymał wyróżnienie magazynu biznesowego „Crain”, opowiedział nam o swoich świętach, przywiązaniu do tradycji i działalności na rzecz Polonii.

– Jak bardzo jesteś związany z Polską?

– Jest to moja druga ojczyzna, mimo że urodziłem się w Chicago. Rodzice przyjechali z Polski do USA w latach 70., po ukończeniu szkoły średniej. Mama pochodzi z Warszawy, tata z Krakowa. Kiedy byłem nastolatkiem, mieszkałem w Warszawie przez kilka lat, chodziłem tam do szkoły. Mieszkałem wtedy z moim ukochanym dziadkiem Stefanem Ramusem, który ma obecnie 96 lat. Jest dla mnie niczym drugi ojciec, rozmawiamy ze sobą, kiedy tylko mamy czas.

– Wielkimi krokami zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Czy kultywujesz wtedy polskie tradycje?

– Oczywiście, bo nasze narodowe zwyczaje są dla mnie bardzo ważne. Święta w naszym domu są cudownym czasem. Mój młodszy syn Armand (7 l.) nadal wierzy w Świętego Mikołaja, więc zawsze cieszy się na spotkanie z nim i z prezentów, które dostaje. Zawsze z rodziną jemy tradycyjną wigilię przy wspólnym stole. Wszystkie dania są polskie, mam to ogromne szczęście, że moi synowie Armand i Stefan (14 l.) uwielbiają to jedzenie i doceniają wyjątkowość świątecznego posiłku. Nie zapominamy też o podzieleniu się opłatkiem i zostawieniu dodatkowego krzesła i nakrycia dla nieoczekiwanego gościa. Wyglądamy też na niebie pierwszej gwiazdki. Uczestniczymy w pasterce w kościele św. Trójcy w Chicago, obok którego mieszkamy. Niestety w czasie wigilii nie śpiewamy polskich kolęd, bo moi synowie są wtedy bardziej skupieni na jedzeniu, zabawie i prezentach niż na śpiewaniu, ale może w tym roku się to zmieni, bo chce zaprosić do nas specjalnego, polskiego gościa, który pięknie wykonuje polskie kolędy. W rodzinie celebrujemy też polskie ważne rocznice narodowe. Razem z synami studiujemy naszą polską historię. Uczę ich o tych dobrych czasach i tych trudnych, i co to znaczy być patriotą, Polakiem i Amerykaninem. Uważam, że jest bardzo ważne, abyśmy jako Polacy-Amerykanie dzielili się naszą historią i kulturą z kolejnymi pokoleniami.

– Czujesz się bardziej Polakiem czy Amerykaninem?

– Jest niemożliwe, aby odpowiedzieć na to pytanie, bo czuję, że nie byłbym tym, kim jestem dzisiaj, bez moich polsko-amerykańskich korzeni. Na to pytanie najlepszą odpowiedź miał nasz ukochany kompozytor Fryderyk Chopin, decydując się na pochowanie swojego serca w Warszawie, a ciała w Paryżu. Gdybym mógł, też byłbym w dwóch miejscach w tym samym czasie. W USA mam swoje dorosłe, zawodowe i rodzinne życie, a w Polsce wielu bliskich. Jestem dumny z bycia Amerykaninem i wdzięczny za to, co zaszczepiono we mnie w Polsce, kiedy byłem młodszy.

– Jak to się stało, że zacząłeś działać na rzecz Polonii?

– Jako adwokat nieraz pro bono reprezentowałem Polaków i organizacje polonijne, np. Stowarzyszenie Polsko-Amerykańskie, które jest największą polonijną organizacją pomocy. Samoistnie zaangażowałem się w działalność na jej rzecz, byłem przewodniczącym rady dyrektorów przez dwie kadencje. Właśnie ta organizacja, która wkrótce będzie obchodzić 100-lecie istnienia, pomagała mojej rodzinie, kiedy przybyła z Polski do USA. Z czasem zaangażowałem się też w działalność Komitetu Miast Siostrzanych Chicago-Warszawa, którego jestem wiceprzewodniczącym.

– Dlaczego Polonia tak mało angażuje się w życie polityczne w USA?

– Z kilku powodów. Myślę, że starsi Polacy mają zakodowane w sobie strach i nieufność wobec rządu jeszcze z okresu socjalizmu w Polsce. Ponadto po przybyciu do USA skupiali się głównie na ciężkiej pracy i realizowaniu amerykańskich marzeń o budowaniu lepszego życia. Bariera językowa też jest ciągle do dzisiaj częstym problemem. Ale na szczęście to się zmienia, bo wielu z imigrantów z lat 70. i 80. odniosło sukces, a ich dzieci zdobyły w USA wykształcenie. Musimy zachęcać młodzież, aby bardziej się angażować w życie politycznie i być dla niej mentorami. Wiele innych społeczności etnicznych, szczególnie latynoska, odnosi sukcesy na arenie politycznej. My możemy zrobić to samo. Bierzmy udział w wyborach, głosujmy, bo bez tego nie będziemy mieć żadnego wpływu na życie polityczne w Stanach.

– Masz ambicje polityczne?

- Jestem samotnym ojcem dwóch synów i moim priorytetem jest ich wychowanie w tym coraz bardziej wymagającym świecie. Jestem bardzo zajęty, ale jeśli pewnego dnia będę przekonany, że działalność polityczna nie wpłynie negatywnie na moją rolę ojca i karierę prawniczą, to się w nią zaangażuje. W politykę trzeba być zaangażowanym w stu procentach, jeśli chce się naprawdę coś zmienić.

– Jak to się stało, że trafiłeś do amerykańskiej armii?

– Moi dziadkowie i dalsza rodzina w Polsce przeżyli II wojnę światową i walczyli przeciwko Niemcom, niektórzy uczestniczyli w powstaniu warszawskim. Służba w armii była dla mnie patriotycznym obowiązkiem. Służyłem w armii przez dziewięć lat na różnych stanowiskach. W 1990 r. byłem przydzielony do jednostki w ramach Dowództwa Operacji Specjalnych, która była odpowiedzialna za region Europy Wschodniej, Środkowej, Bałkany, Ukrainę, Rosję i Kaukaz. Przy mojej biegłej znajomości polskiego i innych języków oraz kultur słowiańskich był to doskonały wybór. Jako bardzo młody żołnierz miałem ogromne szczęście, że mogłem pracować z jednymi z najbardziej wyjątkowych osób i być pod ich opieką, było to naprawdę bezcenne doświadczenie. Odszedłem z wojska w 2000 r. Armia nie jest dla każdego, ale ten, który do niej trafi, zmienia się na całe życie. Każdego roku, w Dniu Weteranów, organizuję „ruck march", w czasie którego dźwigamy ciężkie plecaki z pełnym ekwipunkiem, idziemy od miejscowości Glencoe na przedmieściach do centrum Chicago. Pokonujemy ponad 20 mil. W ten sposób zwracamy uwagę na problem samobójstw w armii. Dane są przerażające. Nie każdy sobie zdaje sprawę z ogromu tego zjawiska. Dziennie od 20 do 22 weteranów odbiera sobie życie. Dzięki tej akcji zbieramy tysiące dolarów na rzecz weteranów.

– O czym marzysz?

– Mam szczęście, że robię to, co kocham, będąc prawnikiem procesowym. Pracuję w dużej firmie, która ma biura w całych USA i Anglii. Moja praktyka jest niezwykle zróżnicowana, jako prawnik procesowy reprezentowałem wiele firm i prywatnych klientów. Reprezentowałem m.in. klientów w śledztwach Kongresu i Departamentu Sprawiedliwości w sprawie zagranicznej ingerencji w wyborach prezydenckich w 2016 r. Moje marzenia są bardzo przyziemne: chcę być dobrym ojcem, dobrym prawnikiem, nadal służyć weteranom wojennym i Polonii.

Rozmawiała Marta J. Rawicz