Kiedy 13 grudnia 1981 roku komunistyczny generał Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny na ulicach polskich miast pojawiły się czołgi i samochody opancerzone. Służba bezpieczeństwa wspomagana umundurowaną milicją rozpoczęła polowania i aresztowania aktywnych działaczy „Solidarności”. Tej nocy wyciągnięty z domu został 27-letni Piotr Hałaczkiewicz. Kiedy esbecy pakowali go do samochodu, żeby wywieźć w nieznane, w domu pozostała wstrząśnięta żona i dwójka małych dzieci. Kiedy do Polski zawitało Boże Narodzenie, Piotr nie mógł podzielić się z nimi opłatkiem. Podobnie jak tysiące internowanych w Polsce osób.
„Super Express”: - Panie Piotrze jak to się stało że został pan aresztowany i internowany już w pierwszych godzinach stanu wojennego?
Piotr Hałaczkiewicz: - Urodziłem się i mieszkałem całe życie w Warszawie. Podstawówka na Muranowie, potem Technikum Elektroniczno-Mechaniczne „Zakłady Naukowe”, jak to się nazywało. Później studia nauczycielskie w Siedlcach i w Bydgoszczy. Pracowałem jako nauczyciel w Warszawie. Na jesieni 1979 roku rozpocząłem pracę w dziale technicznym „Dziennika” TVP, w taśmotece na Placu Powstańców Warszawy. Praca była specyficzna, nie w moim zawodzie, ale na warunki panujące w Polsce, dobrze płatna.
- Kiedy związał się pan z opozycją?
- Miałem „pod górkę” jeszcze w czasach uczelnianych. Z kolegami szukaliśmy tzw. prawdy historycznej i takiej domagaliśmy się od naszych profesorów. Patrząc z perspektywy czasu musiałem prawdopodobnie trafić na „listy” jeszcze w okresie studiów, o czym w tamtym czasie nie miałem pojęcia. Pracując w telewizji przy „Dzienniku Telewizyjnym” utworzyliśmy z kolegami coś w rodzaju komórki patriotycznej jeszcze na przełomie marca i kwietnia 1980 roku. Kiedy nadeszły wielkie wydarzenia i tworzyła się historia, w różny sposób wyrażaliśmy swoje niezadowolenie i protest wobec tego, co się wtedy działo.
- A co się działo?
- W „Dzienniku Telewizyjnym” panowała czerstwa, prostacka propaganda. Do telewizji przyszli dziennikarze, których zadaniem było stymulowanie nastrojów społecznych i zachwalanie rządu. Ośrodek na Placu Powstańców miał bezpośrednie połączenie telefoniczne z Komitetem Centralnym PZPR i praktycznie wszystkie programy informacyjne, jakie się ukazywały były przez odpowiednich ludzi z KC kontrolowane i zatwierdzane do emisji. Przez nasze ręce, jako pracowników technicznych przechodziły informacje, najpierw te prawdziwe i później te zmodyfikowane i przeznaczone dla społeczeństwa. Pamiętajmy, że wtedy pogłębiały się kłopoty ekonomiczne Polaków, wszystko kupowało się na kartki, a z drugiej strony wytworzona została podwójna ekonomia, kwitnął „czarny rynek”. Dostępne dla społeczeństwa były podstawowe towary, natomiast towary tzw. „luksusowe” rozprowadzane były nierównomiernie, własnymi kanałami, w różnych kręgach społeczeństwa, szczególnie tych uprzywilejowanych. Dodatkowo stworzona została sfera dolarowa, gdzie towary można było dostać za dewizy. Tego typu praktyki sprawiły, że już w marcu/kwietniu powstała wśród pracowników technicznych TVP nieformalna grupa solidarnościowa, złożona z ludzi niezadowolonych z systemu, w którym przyszło nam żyć. I od tego czasu z taką strukturą ludzi sceptycznych, co do systemu, już funkcjonowaliśmy.
- Mówiąc „my”, kogo ma pan na myśli?
- Mówię o dziale technicznym telewizji, który na Palcu Powstańców liczył sobie 80 ludzi. Z tego grupa pracująca przy magnetowidach, około 20 ludzi, była najbardziej aktywna. Naszym kierownikiem był Adam Brodziak, bardzo w to zaangażowany. Z drugiej strony mieliśmy taką dyrektorkę tego całego ośrodka, panią Elżbietę Jaworską, która przymykała na to wszystko oczy. Nie interweniowała i pozwalała nam działać.
- Na czym polegała wasza działalność?
- Przede wszystkim na tym, że próbowaliśmy wpływać na przygotowanie programów poprzez, po pierwsze aktywne uczestnictwo w tworzeniu treści programów i krytykę dziennikarzy manipulującymi informacjami. Mówiliśmy im, że to nie jest etyczne, że jest niemoralne i jest to oszustwo. Z drugiej strony, dzięki nam, prawdziwe informacje przeciekały na zewnątrz. Informowaliśmy ośrodki zewnętrzne o tym, co się dzieje w telewizji i o skali manipulacji. Przed sierpniem nie spotkaliśmy się z żadnymi formalnymi represjami za naszą postawę.
- Przychodzi sierpień 1980 roku i co z wami dalej się dzieje?
- Po sierpniu założyliśmy już oficjalnie komórkę „Solidarność” i zaczęliśmy uczestniczyć w ogólnopolskich akcjach „Solidarności”, jakimi było przyłączanie się do protestów i manifestowanie poparcia dla nowego ruchu. W telewizji mieliśmy obowiązek pracy i nie mogliśmy po prostu stanąć i nic nie robić. Pracowaliśmy, ale w formie protestów nosiliśmy biało-czerwone opaski, pokazując, że solidaryzujemy się i jesteśmy w stanie gotowości. Oprócz tego kontynuowaliśmy bezpośredni nacisk na dziennikarzy.
- Nadeszła noc 13 grudnia. Co zmieniła w pana życiu?
- Jeszcze przed 13 grudnia do pracy przy magnetowidach przyszedł młody student, który w ten sposób dorabiał sobie na akord. I ten chłopak mówił nam, że coś się dzieje, ale nie może nam powiedzieć co i żebyśmy uważali. Nigdy później tego chłopaka nie spotkałem, tzn. po aresztowaniu i wyjściu z więzienia. Może gdzieś mignęło mi jego nazwisko. Mimo narastającego napięcia w kraju i ostrzeżeń, to jednak 13 grudnia był na swój sposób zaskoczeniem. Odwołując się do wydarzeń historycznych, to pamiętam, że swoje ostatnie przemówienie przed pozbawieniem funkcji pierwszego sekretarza PZPR wygłosił w naszym ośrodku Edward Gierek. Do władzy doszedł Jaruzelski i coś się niepokojącego zaczynało dziać. Zostaliśmy odłączeni od komunikacji z Komitetem Centralnym. Informacje zaczęły iść ponad naszymi głowami, przez redakcję, a nie przez łączność techniczną.
12 grudnia miałem dzień wolny i do pracy wybierałem się 13. Pracowałem co drugi dzień w systemie 12-godzinnym i jeden dzień wolny. Do pracy nie poszedłem, bo około godziny 1 w nocy, przyjechali po mnie do domu. Obudzili nas i do domu wpadło stado ludzi. Komiczne, bo przyjechały po mnie trzy samochody, małe fiaty 126p i w każdym było trzech funkcjonariuszy i jeden zatrzymany. W jednym z fiacików siedział już mój brat Konrad i to w jakiś sposób przez niego esbecja dowiedziała się, gdzie mieszkam. Znali adres mojego brata, ale nie mój, bo ja we wrześniu przeprowadziłem się z rodziną na Ursynów. Z tego wywnioskowałem później, że 13 grudnia był akcją przygotowywaną od dłuższego czasu. Według naszych obliczeń już od wiosny. Mój brat był przez jakiś okres przewodniczącym „Solidarności” w naszym ośrodku i kiedy przyjechali najpierw po niego, to zapytali o mój adres, Konrad im go podał, myśląc, że im chodzi tylko o mnie, że to ja, coś narozrabiałem. Syndrom starszego brata. Okazało się, że i on „coś narozrabiał” i po mnie pojechał aresztowany w towarzystwie esbeków. Mój brat pracował na stanowisku kierowniczym w naszym ośrodku, a ja zatrudniony byłem jako inspektor BHP i z ramienia „Solidarności” byłem odpowiedzialny za rozdawanie darów jakie przychodziły w ramach pomocy ekonomicznej.
Wracając do nocy 13 grudnia, to załadowali mnie do tego Fiata 126p, była kompletna noc, miasto było puste, więc szybko zawieźli nas na komendę na ulicę Rakowiecką w dzielnicy Mokotów. W środku kolejka ludzi. Jakieś sto osób przed nami. Staliśmy na korytarzu, zatrzymany i jego obstawa. Po rejestracji wysyłali nas do takiego garażu, gdzie siedzieliśmy i czekaliśmy na transport. Jeszcze nie wiedzieliśmy gdzie nas chcą zawieść. Ja nawet nie wiedziałem, za co byłem zatrzymany. Jak wpadli do domu, to machnęli mi jakimś papierem przed oczami i nawet nie czytałem o co chodzi. Oni też się nie spieszyli z wyjaśnieniami. Powiedzieli: „Jest pan zatrzymany” i koniec.
- Czyli będąc już w budynku na Rakowieckiej, nie miał pan jeszcze pojęcia, że jest to część wielkiej, dobrze zorganizowanej operacji?
- Myślę, że jednak coś mi się jarzyło w głowie. Była to akcja na szeroką skalę, biorąc pod uwagę ilość aresztowanych osób i osób je zatrzymujących. O tym, że został wprowadzony stan wojenny dowiedzieliśmy się około godziny 6 rano. Przywieźli nas na Białołękę, wysadzili i wsadzili do celi. Klasyczne więzienie, małe cele z zaślepionymi oknami. Pod celą sześć osób. Jedynym wyposażeniem takiej celi był głośnik nad drzwiami i o godzinie 6 rano popłynęły słowa przemówienia Jaruzelskiego.
- A jakie wrażenie na panu i towarzyszach niedoli zrobiło to przemówienie?
- Tak na prawdę to niewielkie. Uważaliśmy, że spawacz wciska kit, ale ogólnie uznaliśmy je za dobre przemówienie, po prostu tak cwanie skonstruowane, że ludzie musieli się z treścią zgodzić. Manipulacja polegała na tym, że miało brzmieć uczciwie, niejako „z serca” płynące. Ktoś, kto mu je napisał, podejrzewam, że Urban, jak w późniejszych dyskusjach pod celą zdefiniowaliśmy, to ten stary cwaniak sprawił, że zdawać się mogło, że troska o kraj i obywateli była powodem do akcji przeciwko narodowi i Jaruzelski uczynił to z krwawiącym sercem. Ludzie teoretycznie mogliby się z nim zgodzić, tym bardziej, że nie było wiadomo z tego przemówienia jakie były powody, gdyż opierało się na ogólnikach. Jaruzelski był zrobiony na takiego Wallenroda, który jako jedyny wziął na siebie odpowiedzialność za naród i jedyny jest w stanie unieść ten ciężar.
- Jak wyglądały pierwsze dni internowania?
- Pierwsze dni to siedzieliśmy po celach i nie mieliśmy nic do powiedzenia, ani do zrobienia. Wszyscy byli zagubieni. Dzień mijał w więziennym porządku. Wieczorem chcieli żebyśmy zdejmowali naszą odzież i składali ją przed celą. Nie zgodziliśmy się na to, a oni chyba nie mieli wyraźnych instrukcji, jak z nami postępować i raczej wszystko było w zawieszeniu. Pewnie jeszcze się rozkręcali i nie mieli wyraźnych wytycznych. Po kilku dniach zostaliśmy przeniesieni z cel w głównym budynku do dwóch parterowych baraków znajdujących się w drugiej części więzienia. Najpierw je wysiedlili z więźniów i po naszym wprowadzeniu się do nich widać było, że przenosili ich chaotycznie i na gorąco. Przeprowadzono nas do tych baraków wieczorową porą w kordonie zomowców. Wszyscy byliśmy zestresowani i nawet stres widać było u zomowców. Psy więzienne były zestresowane i czuło się, że wszystko jest postawione na głowie. Wysnuliśmy wnioski, że operacja musiała zostać przygotowana na szczeblach centralnych władz i służb bezpieczeństwa i nie wszyscy na niższych szczeblach posiadali kompleksowe instrukcje. Na pewno nie ośrodek na Białołęce. Prawdopodobnie wynikałaby to z tego, że góra bała się wycieków i wydawała tylko konieczne na pewnych etapach rozkazy i instrukcje.
- W takiej atmosferze mijały pierwsze dni zatrzymania i zbliżały się świata Bożego Narodzenia. Proszę opowiedzieć jak one wyglądały u internowanych na Białołęce?
- Na krótko przed świętami wydano nam paczki i mieliśmy „pełny luksus” pod celą. Zatem pod względem kulinarnym mieliśmy trochę swojego jedzenia i nie musieliśmy być uzależnieni od więziennej kuchni. Święta obchodziliśmy już w baraku, do którego przenieśli nas z głównego budynku. W wigilię usiedliśmy do stołu, na którym postawiliśmy jedzenie otrzymane w paczkach. Jedzenie z paczek traktowaliśmy jako wspólne. Stół był długi, zajmował pół celi. Po kolacji wigilijnej pozwolono nam na wspólną mszę i spotkanie. To znaczy, otworzono nam cele i spotkaliśmy się wszyscy na korytarzu. Na tym korytarzu śpiewaliśmy kolędy i jedna z tych kolęd była szczególna i nawet ja sobie zapisałem:
Bóg się rodzi, o rodacy
Po więzieniach rozrzuceni
Bo marzyła im się Polska
Niepodległa na tej ziemi
Solidarni i odważni
Górnik, rolnik i stoczniowiec
Dziś składają do Cię modły
Daj nam wolność, Panie Boże
Cóż nam druty, cóż nam kraty
Gdy w jedności nasza siła
Z pierwszym brzaskiem wzejdzie słońce
Zbudzi się Ojczyzna miła
Matki, żony, siostry, dzieci
Same przy świątecznym stole
Tylko szatan mógł zgotować
Naszym bliskim taką dolę
Podnieś rękę Boże Dziecię
Błogosław ojczyznę miłą
W trudnych chwilach, w złej godzinie
Wspieraj jej siłę, swoją siłą
By się zdrajcom nie zdawało
Że zawładną Polską całą
A słowo ciałem się stało
I mieszkało między nami
Solidarni i odważni
Górnik, rolnik i stoczniowiec
Dziś składają do Cię modły
Daj nam wolność, Panie Boże
Na korytarzu składaliśmy sobie życzenia, odnajdywaliśmy się, bo był to taki moment, że po raz pierwszy mieliśmy taki kontakt pomiędzy celami. Ciut wcześniej pozwolono nam na odbywanie spacerów, czyli chodzenie wokół trawnika w ramach relaksu i rekonwalescencji psychicznej. Mieliśmy 45 minut spaceru i na swój sposób zaczynała nas ogarniać „rutyna” więzienna. Te same czynności, wydano nam więzienne ubrania, tzn. kalesony i podkoszulki w kolorze zielonym. Pierwszy raz od czasu zatrzymania poszliśmy do łaźni więziennej na prysznic i jakieś pranie bielizny. To była pierwsza łaźnia od czasu aresztowania, ponieważ przez pierwsze dwa tygodnie do czasu łaźni panował bałagan i improwizacje. Nikt nic nie wiedział. Nie było żadnych decyzji. Zarząd więzienia, albo inaczej mówiąc interny, był na swój sposób zagubiony w tym całym interesie. Mieliśmy „klawiszy” więziennych na początku, którzy kompletnie byli zdezorientowani. Podobnie komendant, który był miejscowy. Potem zaczęło się to zmieniać. Zastąpiono komendanta, wymieniono częściowo obsługę. Zaostrzono nam rygory. Nowym komendantem był esbek. Prawdopodobnie. Ale do pewnego momentu panował bałagan i widać było, że władza nie była przygotowana na prowadzenie tego typu ośrodków.
- Pamięta pan swoje odczucia przed zbliżającymi się świętami?
- Wszystkim było przykro, że nie jesteśmy z rodziną. Było nam trochę tego wszystkiego żal, ale doszliśmy do wniosku, że współtworzymy historię i jesteśmy ofiarami nienormalnych stosunków społecznych, jakie panują w Polsce.
- W ten wigilijny wieczór z kim panu przyszło się podzielić opłatkiem?
- Nie wiem czy mieliśmy opłatki w celi, ale wydaje mi się chyba jednak tak. Że przyszły do nas w paczkach lub przyniesione zostały przez rodziny. A z kim zasiadłem w celi do wigilijnego stołu? Był taki jeden pan, który nazywał się Karpiński, był Wojtek Celiński, mój brat Konrad Halaszkiewicz, Henryk Dembral, Robert Terentiew, Bogusław Mozga i paru innych. Gdzieś mam zapisane ich nazwiska, tzn. mam je zapisane w Biblii, którą wypożyczyłem do IPN, ale mam gdzieś jej fotografię. Musze poszukać. W sumie było nas w celi 11 osób. Byli to ludzie kompletnie przypadkowi. Był tam taki facet z Ministerstwa Leśnictwa, był gość z jakiegoś wydawnictwa, my z bratem byliśmy z telewizji. Towarzystwo było dobrze wymieszane. Był też taki facet, którego nazwiska teraz nie pamiętam, z którym siedziałem, jak ogłosiliśmy po świętach protestacyjną głodówkę. Po podjęciu głodówki przenieśli nas do drugiego baraku, żeby nas odseparować od reszty. To było chyba 4 stycznia. Pierwszy i drugi dzień świąt przeszedł nam na więziennej rutynie. Trochę dyskutowaliśmy, spacerując wewnątrz celi, było trochę wspomnień i dzielenie się doświadczeniem życiowym. Odkąd zaczęły przychodzić paczki, to dzieliliśmy się całym jedzeniem.
- Minęły święta i zbliżał się Nowy Rok. Jak wspomina pan sylwestra „pod celą”?
- Chyba raczej rutynowo. Tak, jak każdy inny dzień, który składał się z określonych czynności. Pobudka, toaleta, śniadanie, dyskusje, spacer, herbatka robiona w słoiku z żyletką podłączoną kabelkami do żarówki i w ten sposób robiącą za grzałkę.
- Czyli w Nowy Rok siedzieliście w celach?
- Tak. W Nowy Rok już nie byliśmy wypuszczeni poza cele. Do tej pory nie mogę powiedzieć, na ile pewne imprezy były spontaniczne i wynikały z odruchu serca nas pilnujących, a na ile były aranżowane przez władze więzienne na zasadzie testowania ludzi i ewentualnego ich zmiękczania. Mogli też zwracać uwagę na kontakty pomiędzy ludźmi. My, w każdym razie, opracowaliśmy system komunikacji i pomiędzy celami przechodziła tzw. gazetka. Dookoła rur grzewczych przechodzących z celi do celi, wyskrobaliśmy dziury na przestrzał, przez które przechodziły nasze notatki i wiadomości. Wśród nas byli ludzie mający większy dostęp do informacji i tacy, którzy takiego dostępu nie mieli. W któreś z cel był nawet mały odbiornik radiowy. Nie wiem dokładnie kto, jak i gdzie, ale bieżące informacje kursowały pomiędzy celami.
W każdej celi panowały inne układy w zależności, kto w nich siedział. U nas na przykład był stary odsiadywacz, który nauczał i narzucał nam pewną formę dyscypliny dla podtrzymania zdrowia psychicznego. Jako młody chłopak za działalność w opozycji komuniści skazali go na trzy lata kamieniołomów. Nie rozstrzelali go, bo miał wtedy tylko 16 lat. Przebywając latami w różnego rodzaju więzieniach wykształcił się i był adwokatem pomagającym więźniom. On miał najwięcej więziennego doświadczenia i uczył nas co robić, by nie popaść w depresję i utrzymać się w formie. W tym celu radził chodzenie po celi na tzw. spacerku, gimnastyka, rutyna codzienna. Dzielił się z nami doświadczeniem z pobytu w więzieniach i powtarzał nam, że nawet w tak nienormalnej sytuacji należy zachować pewną dyscyplinę, głównie fizyczną, bo ta miała dobry wpływ na psychikę. Dużo też między sobą dyskutowaliśmy. Teraz przypomniało mi się, że tuż przed świętami mieliśmy wizytę Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Przydzielono nam wtedy papierosy. Palącym lub niepalącym. To był dobry ruch ponieważ z zachowanych pudełek po papierosach zrobiliśmy karty i urządzaliśmy turnieje brydżowe.
- Jak długo był pan internowany?
- Na Białołęce byłem do 1 marca. Poznałem tam wielu ludzi, którzy mieli różne doświadczenia życiowe, różne historie do podzielenia się. Byli wśród nas ludzie uważający, że znaleźli się na internowaniu zupełnie przez pomyłkę, byli tacy, którzy uważali, że internowanie jest kontynuacją jakichś ich wcześniejszych problemów, byli też tacy, którzy byli klasycznymi działaczami związkowymi. Ja się czułem po trochu jakbym należał do każdej grupy. Dzięki temu, że towarzystwo było tak urozmaicone, to tworzyło unikatowe forum do wymiany poglądów, informacji, spostrzeżeń z różnych miejsc pracy i grup zawodowych. Dzięki temu cały czas uczyłem się. Nawet jeżeli ktoś był z kręgów zupełnie nienależących do środowisk opozycyjnych, to miał okazję się podciągnąć przez ten wspólnie spędzony czas. Cele były relatywnie małe, 18 metrów kwadratowych lub 53 metry sześcienne, jak informowała tabliczka zawieszona w celi. W celi było dwanaście łóżek, ale nie zawsze wszystkie były zajęte. Przeciętnie w celach przebywało od 10 do 12 internowanych. Z czasem część ludzi została zwolniona, część została przeniesiona do drugiego baraku. Na początku na pewno było nas ponad 300 osób. Później dowiedzieliśmy się że w celach były umieszczane podsłuchy. Dlatego potrzebne im było parę dni, żeby te cele przygotować dla nas. Warunki sanitarne były tragiczne. Pomocy medycznej nie było żadnej, oprócz Wojtka Celińskiego, brata Andrzeja, który był jedynym lekarzem wśród internowanych. Na wolności pracował jako lekarz pogotowia ratunkowego i tutaj był wzywany do różnych przypadków. Pomagał również zwykłym więźniom, którzy nas obsługiwali, nosili jedzenie, etc.
- A jakie było wyżywienie?
- Znakomite, jeżeli ktoś się chciał ciężko rozchorować. Do czasu otrzymania pierwszych paczek nie wiem, jak przeżyliśmy, bo jedzenie było niezjadliwe. Serwowali nam groch z niedogotowanym boczkiem czy jakąś zupę na pomyjach prawie. Zwykli więźniowie uważali, że i tak jest lepiej niż wcześniej. Dziękowali nam za to, że „Solidarność” podniosła im stawki żywieniowe z 3.50 zł do 8.50 na dzień i dzięki temu, według nich, poprawiło się wyżywienie, które według nas nie nadawało się do jedzenia. Boję się myśleć, co oni jedli za te 3.5 złotego.
- A czy były momenty, kiedy bał się pan o siebie?
- Byli tacy ludzie, którzy się bali. Ja osobiście sprowadziłem się do roli nie tyle uczestnika, co obserwatora i możliwe, że zadziałały tutaj dziedziczne geny. Mój ojciec przeżył Oświęcim i prawdopodobnie mam instynkt przetrwania zakodowany w genach. Zdawałem sobie sprawę z zagrożeń, ale jakoś wewnętrznie czułem, że strach w niczym nie pomaga. Włączył mi się moduł przetrwania, obserwacji i wyciągania wniosków z tego, co się dzieje, jak się dzieje i dlaczego się dzieje. Oczywiście reagowałem na wszystko, co się wokół mnie toczyło, ale nie poprzez pryzmat strachu. Niektórzy ludzie ciężko przeżywali internowanie. Nie wiem czy ja jestem mniej wrażliwy, ale traktowałem rzeczywistość, jako coś naturalnego. Byli ludzie, którzy znajdowali się w dużym stresie, szczególnie tacy, którzy nie rozumieli, dlaczego się tutaj znaleźli i o co w tym wszystkim chodzi, w tej całej grze.
- A kiedy pan to zrozumiał i co to była za gra?
- Moim zdaniem zaraz po przemówieniu Jaruzelskiego. Po prostu. Ponieważ jako pracownik telewizji miałem dobry dostęp do informacji, tego,co się dzieje w Polsce i jakie są kombinacje polityczne ukryte za wydarzeniami. Dzięki temu, że mogliśmy analizować wydarzenia jeszcze nie przefiltrowane i zmanipulowanie. Pamiętam taką sytuację na zebraniu zarządu Mazowsze, gdzie zabrałem głos i zaproponowałem informowanie na bieżąco społeczeństwa o tym, kto nas prześladuje, z imienia i nazwiska, żeby nasi prześladowcy nie pozostawali anonimowi. Podejrzewam, że to moje przemówienie zostało nagrane i trafiło gdzie trzeba, ale to już jest inna historia.
- Przyszedł marzec i gdzie został pan przeniesiony z Białołęki?
- Z Białołęki wywieziono mnie dwa dni po moim bierzmowaniu, które miałem w więzieniu 28 marca. Bierzmował mnie ksiądz, który odprawiał mszę u nas i był naszym kontaktem ze światem zewnętrznym. Wieczorem po kolacji wywołali kilka nazwisk, kazali zabrać ze sobą rzeczy, wsadzili nas do budy i wywieźli do Jaworza. Wśród przewożonych byli wyłącznie pracownicy Komitetu ds. Radia i Telewizji, oprócz techników, dziennikarze radiowi i telewizyjni, a nawet członkowie Zarządu NSZZ „Solidarność” działających w Radiokomitecie. W Białołęce zostało trzech operatorów, a 10 osób wywieźli. Pięć osób do Jaworza i drugie pięć do Darłówka. W Jaworzu siedziałem z doradcami „Solidarności”, tak zwanymi ekspertami. Byli wśród nich redaktorzy wydawnictw drugiego obiegu, pracownicy naukowi, taka śmietanka intelektualna opozycji. Dużo z nich po Okrągłym Stole dostało się do rządu. Był wśród nich Geremek, był Mazowiecki, Bartoszewski. Pamiętam większość nazwisk, a wszystkie z nich mam zapisane w Biblii. Oni trzymali się raczej osobno i całą tę śmietankę można podzielić na różne środowiska.
Zresztą internowani dzielili się na dwie grupy. Pierwsza, to ludzie z przemysłowych zakładów pracy, rolnicy, zasadniczo ludzie pracujący na niższych szczeblach i byli traktowani jako bardziej niebezpieczni, bo nie będąc ideologami, byli dobrze zorganizowanymi aktywistami na pierwszej linii frontu. Druga grupa to zawodowi opozycjoniści o profilu filozoficzno-intelektualnym i badawczym, twórcy ideowi, elitarni. Mniej byli prześladowani fizycznie i byli separowani od reszty, jako stanowiący zagrożenie na płaszczyźnie ideologicznej. Oni mieli wiedzę. Władza bała się ludzi mogących funkcjonować w sferze informacji i idei. W Jaworzu znalazło się sporo pracowników Uniwersytetu Warszawskiego, wydawców, poetów, pisarzy, którzy przeszli do opozycji. Byli tam też zawodowi poprawiacze systemu, tacy jak Mazowiecki i Geremek, którym marzył się socjalizm z ludzką twarzą. Znalazł się wśród nich Aleksander Małachowski prawnuk Marszałka Sejmu Wielkiego i dwóch studentów młodszych ode mnie. Ja wtedy miałem 27 lat. Był Andrzej Czuma, Piotr Wierzbicki. Rozmawiałem z większością z tych ludzi, którzy oczywiście chcieli rozmawiać. Cześć z doradców z grupy tych wielkich trzymała się sztywno i nie szukała kontaktu z nami. Dużo czasu spędziłem za to dyskutując z Czumą.
- Jakie panowały warunki bytowe w Jaworzu?
- Po Białołęce były znakomite. Jedzenie było dobre, woda ciepła, świeże powietrze. Po drugiej stronie jeziora siedziała internowana grupa rządowa, z Edwardem Gierkiem na czele. Wśród nich znajdował się sekretarz partyjny ze Śląska o nazwisku Barszcz. Wtedy, po naszej stronie zaczął krążyć niewybredny dowcip, nie wiem przez kogo stworzony, że my sobie tutaj gadu, gadu, a barszcz stygnie. Przyjechaliśmy do Jaworza jako ostatnia grupa i nie było dla nas miejsca w głównym budynku, więc umieszczono nas w innym pawilonie, gdzie siedzieliśmy po pięciu i mieliśmy wyłącznie swoich klawiszy, którzy na dwie zmiany nas pilnowali. Klawisze byli ze Szczecina. Mieszkaliśmy osobno od elit, ale posiłki na stołówce były wspólne i spacer mieliśmy też w tym samym czasie. Kilka razy, z okazji jakiś imprez, wpuszczono nas do budynku głównego i wtedy korzystałem z okazji i wszyscy internowani wpisali się do mojej Biblii. W Jaworzu siedziałem do końca maja, do czasu, gdy ośrodek został zlikwidowany i wywieźli nas do Darłówka. Precyzyjniej należy dodać, że część ludzi zwolnili, a resztę wywieźli. Jednocześnie zwalniano część ludzi z Darłówka. Wielcy działacze z nami do Darłówka nie pojechali.
- Jak wyglądało życie w Darłówku?
- Ciekawe miejsce, nad morzem, ale morza nie było widać. Powietrze natomiast było nadmorskie. Nowością było to, że Darłówek był obozem mieszanym. Znajdowały się w nim kobiety i mężczyźni, ale nie dopuszczali nas do siebie. Jak panie szły na deptak, to panowie musieli siedzieć w budynku i na odwrót.
- Jak w tamtym czasie wyglądało życie pana rodziny?
- Moja żona jest zaradną kobietą i dosyć szybko załatwiła sobie ze mną widzenia. Trzeba było składać podanie na piśmie o każde widzenie. Raz w miesiącu mieliśmy oficjalne widzenie. Jak ukarano mnie za coś, to natychmiast traciłem możliwość widzenia się z żoną. Zdarzyło się tak chyba dwukrotnie. Moja żona załatwiała dodatkowe widzenia na inne osoby. Jak jedno podanie zostało odrzucone, to natychmiast składała podanie na inną osobę. Tak między innymi odwiedził mnie w więzieniu w Białołęce mój ojciec. Przeżył to bardzo mocno, ale on potrzebował nas z bratem zobaczyć. Ojciec był więźniem Auschwitz i jeszcze dwóch lub trzech innych obozów koncentracyjnych. Z internowania zostałem zwolniony nieoficjalnie 15 czerwca 1982 roku, a oficjalnie w listopadzie tego samego roku. Rozpoczął się nowy etap w życiu moim i mojej rodziny, ale pewnie jest to temat na inną rozmowę.
- Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Teodor Lisowski